Na wstępie powiem, że pojęcie istnienia duszy jest bardzo ulotne, nawet gdy idzie o ludzi, tutaj jednak nie o nasze grzeszne ego idzie, dzisiaj chciałem napisać o „duszy” zwierząt, no w każdym razie o tym, jak one się czasem zachowują, czyli, co im w duszy gra. Bywa, że człowiek nazywa człowieka świnią, cóż, nie jest to wydarzenie szczególnie rzadkie, a bywa też tak, że ktoś bardzo delikatny zauważy, że gdyby tak nazwał swojego sąsiada... to by obraził to biedne zwierzę. Ja też tak myślę i już podaję przykład dlaczego. Zanim jednak przejdziemy do konkretów chcę powiedzieć, że poniższy materiał będzie zbiorem rozmaitych obserwacji zachowań naszych „braci mniejszych” w sytuacjach, gdy okazały się być „mądre”, „głupie”, solidarne a nawet... bezczelne.
Obrona własnego potomstwa jest w przyrodzie zjawiskiem dość powszechnym i zrozumiałym, nie budzi więc ona specjalnego zdziwienia w oczach człowieka nawet wtedy, gdy jakaś troskliwa mama... jego samego przegoni. Czy jednak istnieje solidarność gatunkowa nie związana ze stosunkiem matka – dziecko?
Każdy, kto ogląda chociażby programy przyrodnicze nakręcone w afrykańskim buszu powie, że tak. Oto typowy przykład. Potężnie uzbrojone bawoły czarne tworzą zamknięty krąg wokół matek z dziećmi i atakujące stado lwice mają problem, ale... bywa też inaczej. Ile razy widziałem taki oto obrazek. Przyczajona w trawie lwica dosiada niespodziewanie bawolego karku, a reszta stada stoi bezradnie i ani się ruszy. Na ludzki rozum jest to zachowanie głupie, bo wystarczyłaby jedna szarża i w tej sytuacji - było by po lwie.
Zostawmy jednak Afrykę i wróćmy nad Wisłę. Nie dalej jak ubiegłej jesieni, wybrałem się rowerem na wycieczkę do pobliskiego lasu, w koszyczku na zakupy wiozłem swojego kumpla Pusia, (na zdjęciu), jest to pudel miniaturowy o wielkiej, jak się okazuje, łowieckiej pasji. Otóż wybrałem się jakoś we wrześniu do naszej leśnej chałupy („U Michała”), obok której, czyli na przyległym do niej polu, stała pozostawiona na zimę kukurydza.
Tak się złożyło, że akurat w tej okolicy wyrabiano drewno i trakt prowadzący do naszej chaty był bardzo rozjechany przez ciągniki, a rowerem jechać się tutaj nie dało. Zlazłem więc z pojazdu i wysadziłem pieska z koszyczka. Do celu mieliśmy jakieś dwieście metrów, ale po chwili się kazało, że mój Pusio wcale nie kroczy za panem, tylko zajadle szczeka za moimi plecami.
Pomyślałem sobie, że znowu wpędził na drzewo wiewiórkę - to mu się przecież często zdarza, gdy spacerujemy po parku. Wołanie pieska nic nie dawało, więc wziąłem smyczkę i poszedłem zabrać chuligana. Wszystko to zaś działo się ledwie za pierwszymi drzewami, bo las tutaj przylega do rozległych pól, z których co dopiero zjechałem.
Jakież było więc moje zdziwienie, gdy zobaczyłem scenkę jak z filmu. Otóż przedmiotem zainteresowania mojego pieska nie była wcale wiewiórka, tylko najprawdziwszy dzik, tyle że ledwie co większy od napastnika. Akcja była tak zabawna i dla nikogo nie groźna, że postanowiłem chwilę sobie popatrzeć na to widowisko.
Pies szczekał i nadrabiał miną, atakując dziczka, kiedy jednak zbytnio się zbliżył do leżącej tam małej kupki sosnowych gałęzi, ten groźnie chrząkając atakował swojego przeciwnika i to pomimo pełnej świadomości, że jakieś 20 m. od niego stoi człowiek, który wcale się nie ukrywa, ba, krzyczy na psa, usiłując go odwołać od tej pasjonującej go zabawy.
Rychło przecież zrozumiałem, że pies prędzej padnie z wyczerpania, niż zostawi dziczka w spokoju i postanowiłem przerwać ten – jak się okazało, dziczy dramat. Szansy na odwołanie małego chuligana nie było żadnej, postanowiłem więc wziąć go na ręce i odnieść kawałek, a potem zaczepić dopiero do smyczy, bo jasnym było, że gdybym go uwiązał na miejscu, to musiałbym go wlec po leśnej ściółce.
Kiedy zbliżyłem się do kupki zielonych gałązek której to mały dziczek bronił jak fortecy, zrozumiaem co było tego powodem. Otóż spod zielonego igliwia wyskoczył drugi dziczek, naprawdę nie większy od mojego pudelka, a w każdym razie znacznie mniejszy niż jego bojowy kolega, wtedy też oba maleństwa wzięły nogi za pas i oddaliły się w stronę nieodległych mokradeł, co z pewnością świadczyło o ich przytomności umysłu, bo jasnym było, że ich prześladowca na takim grząskim terenie nie miał większych szans.
Oczywiście Pusio nie odpuścił i ujadając jak ogar pognał za dziczkami. Mnie wzięła zaś przysłowiowa cholera, bo byłem zły na całą sytuację, a jeszcze uświadomiłem sobie, że teraz czeka mnie dłuższe czekanie na powrót tego drania. Wrócił po jakimś kwadransie, brudny jak nieboskie stworzenie, ale, wcale nie dał się złapać. Raz jeszcze objechał kupkę gałęzi, złapał trop i ponownie ruszył w pogoń.
Tym razem ja ruszyłem za nim i na granicy rozległych błot udało mi się go capnąć, wkrótce i ja wyglądałem jak przysłowiowa świnia, ale udało mi się go donieść do roweru, zapakować do koszyczka i ewakuować w celu dokonania stosownych ablucji.
Na zimno sprawa była jasna. Dziczki były dziećmi jakiegoś dziczego dziecka, które urodziło je latem, a potem zginęło od kuli, też z innego nieznanego nikomu powodu, a jej małe, ale zaradne potomstwo trzymało się roztropnie tego miejsca, gdzie miało zapewnione jedzenie i wodę.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby te lekkomyślne młokosy nie położyły się na dzień tuż obok drogi i przechodzący obok pies, nie wziął ich na swój nos. Ja doprawdy przechodząc obok nie poczułem nic, a mówiąc żartobliwie, to zapach dzików znam doskonale. Mówiąc szczerze, to takie zachowanie się zwierząt widziałem po raz pierwszy, oczywiście podkreślam, że absolutnie nie chodziło tutaj o ochronę swoich dzieci przez lochę. A tak o po ludzku, to zrobiło mi się wtedy przykro, cóż, na starość już tak mam...
Może ktoś z Szanownych Kolegów zaobserwował podobne zdarzenie? Cdn.
Komentarze opinie