Oczywiście, słowo „zatrzymywacz” ująłem w tytule w cudzysłów. Takim groźnym mianem nazywał bowiem swój sztucer Ernest Hemingway - mój skromny dryling z „Dedeeru”, pewnie na takie miano nie zasługiwał, ale cóż, sprawował się dobrze.
To jednak nie będzie materiał o broni, to będzie o przygodzie, jaka mnie kiedyś spotkała, a więc coś z cyklu – zdarzyło się w kniei. Zanim jednak o tym, najpierw parę słów o samym sprzęcie, który był nazywany przez kolegów „pstykaczem”. Całkiem niesłusznie, bo powodem „pstykania” (niewypałów) była czeska amunicja, nie broń. Wszystko to oczywiście działo się w czasach, gdy wybór nabojów był żaden, a po prawdzie to jedyną wadą wspomnianych kul było to, że posiadały one spłonki w kształcie – przepraszam – dupki. Spłonka nie była mianowicie płaska, tylko wypukła jak pupa Hotentotki i pewnie dobrze się sprawowała, gdy była załadowana do sztucera. Dryling, ze swoją płaską sprężyną czasami nie dawał rady i wiele pięknych okazji „przeminęło z wiatrem”.
Po „bratniej pomocy” udzielonej zaś Czechom przez Układ Warszawski o amunicję było bardzo trudno i wtedy swoją myśl techniczną zaprezentowali nasi inżynierowie z „Predom – Mesko”. Ja powiem tyle. Jeżeli amunicja produkowana dla wojska posiadała porównywalną jakość, to wojnę mieliśmy z głowy awansem. Niewypałów co prawda nie odnotowałem, ale każda taka kula miała indywidualny tor lotu i to zupełnie nie zależny od wszystkiego.
Wspominam tutaj historię pewnego byka, ale to już bajka na inną okazję, tutaj będzie o dziku - przepraszam, ale to kolejny odyniec jak krowa, który uszedł cudem, nie, nie od niewypału... Rzecz działa się w czasach „gierkowskich”, gdy niesieni entuzjazmem towarzysze - ówcześni właściciele Polski Ludowej, wykazali wielką inicjatywę w tworzeniu wszelkiego rodzaju „Ośrodków Hodowli Zwierzyny” których to synonimem było urządzanie „polowań” dla swoich bonzów, oraz „polowań dewizowych” na ptactwo wypuszczane z worków i klatek. Oczywiście w takich razach polowano na broilery – nieloty pochodzące z własnych kurników, oraz na kaczki, które z kiepskim skutkiem usiłowało ze stawu poderwać do lotu dwoje młodzieńców w śmigłych kajakach. Czemu o tym piszę? Otóż rzecz działa się na granicy terenu zabranego naszemu kołu przez powołany tutaj OHZ.
Miałem akurat urlop i wybrałem się z drylingiem na ramieniu w teren. Było około 11 rano, a celem mojej wyprawy były oddalone o kilka kilometrów śródpolne zagajniki, gdzie regularnie kłusowały zorganizowane psie bandy. Kiedy wyjechałem na opłotki miasta i znalazłem się na prostej jak strzała szosie, zauważyłem przed sobą kolegę myśliwego, miejscowego leśnika. On, tak jak ja, podróżował rowerem, tyle, że służbowo i bez broni. Dogoniłem kolegę i wymieniliśmy zdanie o celu swojej wyprawy.
Okazało się, że kolega Piotr jedzie z „młotkiem” na zabrany nam teren, aby tam „odbijać” wyrobione drewno. W pewnej chwili mówi tak: wiesz co, kiedy dojedziemy do lasu, to stań sobie po naszej stronie szosy, a jak ja się tam będę kręcił, to pewnie wypłoszę jakiegoś bażanta, którego nie zjadły jeszcze lisy, bo oni regularnie urządzają tam te szopki z „polowaniem” na przylegających do „Żwirowni” łąkach. Kończący się w tym miejscu las, tak się nazywał i był przecięty na długości ok. jednego kilometra wspomnianą szosą.
Gdzieś w połowie tego dystansu, rósł po naszej stronie samotny i gruby dąb, tam zająłem stanowisko i załadowałem broń, dwa śruty. O kuli ani nie pomyślałem, bo do bażantów kulami się nie strzela, oczywiście do dzików też nie strzela się śrutem... Stałem więc za bardzo płytkim i wąskim przydrożnym rowem, od asfaltu dzielił mnie jakiś metr, nie więcej, a na wprost, ale po drugiej stronie szosy, rósł wielki krzak leszczyny i zasłaniał widok, a wszystko to złożyło się na efekt końcowy naszej spontanicznej akcji.
Nie stałem długo, gdy od strony Żwirowni doleciały mnie jakieś szmery i na szosę wybiegło parę sarn, sytuacja wnet się powtórzyła i pocieszyła moje oko przyjemnym widokiem. Bażanta zaś - ani widu ani słychu, ale, znowu coś się zbliżało. Odgłos pękającego chrustu dolatywał wprost zza leszczynowego krzaka, a ja „wiedziałem”, że to nie bażant, tylko – a jakże, kolejna grupka sarn.
I wtedy zobaczyłem potwora. Lekko zsunął się z niskiej skarpy na drogę i świńskim truchtem szybko zbliżał się wprost do mnie. Lokalna szosa była wąska, czas, kiedy dzik znajdzie się pod moimi nogami, mógł trwać dwie trzy sekundy i to maksimum. Myślałem szybko, ale logicznie, muszę załadować kulę! Uwagę miałem podzielną, a zresztą wszystko działo się na małej przestrzeni, bo kiedy kończyłem ładowanie, dzik był dosłownie krok od moich kulasów, bo akurat wlazł do płytkiego rowu i wtedy mnie zauważył.
Oczywiście jego reakcja była błyskawiczna, włączył dopalacze i wystraszony skoczył w prawo, aby się zanurzyć w zwartym młodniku, który się tam zaczynał, ja miałem opóźnienie liczone w milisekundach i strzeliłem, kiedy znikał za pierwszymi sosenkami. Rzecz w tym, że ani nie miałem czasu, ani też pole ostrzału nie było czyste. Dzik poszedł oczywiście na czysto.
Strzał kulowy - przynajmniej dla myśliwskiego ucha, bardzo się różni od strzału śrutem, więc nic dziwnego, że kolega Piotr dobrze go zinterpretował i po krótkiej chwili wynurzył się z lasu, aby zapytać co się stało. W tym czasie ja ponownie załadowałem kulę, a przełącznik spustu był w położeniu gotowym do jej ekspedycji.
Obaj byliśmy doświadczonymi myśliwymi i polowanie na dziki, nawet wielkie jak krowa, aż tak nas nie podniecało, ale sytuacja była dość niecodzienna i tak sobie gadaliśmy o tym cyrku, gdy z lasu naprzeciwko... wyszedł bażant. wyglądał jak skrzyżowanie pingwina z wielbłądem, oczywiście z pominięciem skali wielkości. O lataniu tego ptaka nie było mowy, więc pieszo pokonał szosę i wlazł do rzadkiego lasu, który graniczył ze wspomnianym młodnikiem, nie miałem zamiaru składać się do tego nieszczęścia, ale kolega mówi, daj karabin, strzelę go.
Huk który się rozległ, nie budził wątpliwości, poleciała kula. Podeszliśmy do martwego ptaka, wyglądał jak po gilotynie, głowa wraz z częścią szyi uległa dekapitacji. Kolega Piotr był dobrym strzelcem... Wtedy pomyślałem, że gdybym wygarnął w dziczy kark dwójkami, które miałem w lufie i to z odległości wskazującej na przystawienie, to nie zrobiłby ani kroku.
Cóż, każdy ma wpojone jakieś zasady, ale wypadki się zdarzają, sam taki miałem i trudno, aby je wykluczyć, polowanie to nie strzelnica, tutaj, jak zauważył kiedyś jeden z komentujących mnie Kolegów, zdarzyć może się wszystko...
Komentarze opinie