Reklama

Dzik jak krowa

Pewnie nie bez powodu moje koło przyjęło nazwę „Wataha”, cóż, dzików bywało ci u nas jak „za panów kofederatów”, a i spotkań z nimi miałem wiele. Oczywiście proza życia jest taka, że zwykle kończyło się to na precyzyjnym ulokowaniu kuli na dziczej komorze, ale bywało też inaczej, czasem zaś doprawdy komicznie. Zanim jednak przejdę do sedna mojej narracji, lojalnie uprzedzam, że moje zachowanie wtedy było lekko na bakier z obowiązującym prawem. Czy była to jednak zbrodnia, to już niech Koledzy sami osądzą.


Sprawa miała swoją genezę w drugim, oddalonym od siedziby koła obwodzie. Pojechaliśmy tam na dziki, a pora roku była jak raz taka, jak obecnie, no, może było to z dwa, trzy tygodnie później. Na wspomnianą eskapadę wybrałem się ze starszym bratem, który był od dawna myśliwym i drugim braciszkiem, adeptem łowieckiej sztuki – „końcowym” stażystą. Teraz mała dygresja. Pisałem tutaj kiedyś o dziku desperacie, czy wręcz wariacie, a zarówno tamto, jak i to wydarzenie które jest tylko preludium do właściwej historii, wydarzyło się na terenie tego samego obwodu. W tym kontekście. Po ukazaniu się wspomnianego tekstu, jeden z Kolegów napisał w komentarzu, że „na polowaniu może się zdarzyć wszystko”. Oczywiście ja rozumiem intencję autora tych słów, ale sam uważam, że może nie wszystko, ale wiele, to już tak i to zdecydowanie.

Był majowy poranek, stałem sobie w ścianie młodnika, mając szeroką panoramę na rozciągające się po horyzont pola. Było jeszcze ciemno, ale rychło słońce zaczęło zapalać pierwsze zorze i dało się bez trudu zobaczyć żerujące na polach sarny, dzików póki co, jak na lekarstwo, ale nie trwało to długo. Wnet zauważyłem pierwszą brygadę ciągnąca śpiesznie do lasu. Dziki były jednak zbyt daleko, aby – szczególnie wiosną - kiedy należało precyzyjnie określić płeć sztuki, oddać odpowiedzialny strzał.

Pierwsza wataha wjechała do lasu jakieś 150 metrów ode mnie i już była bezpieczna. Spotkanie z dzikami nie było dla mnie wydarzeniem, ale zawsze człowiek lekko się zżyma, gdy coś pójdzie nie tak. Nie trwało to jednak długo, oto daleko przed sobą ujrzałem następny zespół leśnych drani, powracających pewnie z jakiegoś oddalonego kartofliska. Skład osobowy tego towarzystwa był bezpieczny. Były to same przelatki w liczbie pięciu.

Póki co, dziki sunęły ku mnie przez wielkie pole mieszanki, którą już koszono na zielonkę i pole od lasu było pozbawione jakiejkolwiek osłony dla zwierza. Sytuacja dla strzelca wprost wymarzona, chociaż, dzik idiotą nie jest i zwykle w takich razach po zlustrowaniu niebezpiecznego odcinka trasy, włącza dopalacze. Tak było i tym razem.

Rodzeństwo zatrzymało się na skraju kryjącej je zielonki, a następnie wszyscy wrzucili piątkę i pełnym gazem ruszyli do lasu. Pas golizny miał około 50 metrów, a ja trzymałem w ręku dryling z kulą 7x65R i dwoma brenekami w lufach. Oczywiście pierwszy strzał oddałem kulą, dzik zrulował jak zając i ja zająłem się następnym.

Nie pamiętam już, która z brenek dosięgła drugiego celu, bo jedna poleciała najwyraźniej obok dzika, ale jeden wyraźnie zaznaczył trafienie i uciekał dalej z trudem. Faktem jest, że do zbawczej ściany młodnika dociągnął i przepadł w jej czeluściach. Oczywiście w tym czasie, ja całą swą uwagę skoncentrowałem na postrzałku, i kiedy obejrzałem się na pierwszego „trupa”, to nieco się zdziwiłem, ten mianowicie zaczął wyczyniać jakiś taniec w stylu św. Wita i rzucał się strasznie. Postanowiłem więc przeładować broń, i zakończyć męki biednego zwierza.

Problem w tym, że precyzyjne trafienie takiego furiata było raczej niemożliwe, a ja poza wszystkim miałem nadzieję, że to jednak agonia i kiedy ten nagle odzyskał wigor, to tak mnie zaskoczył, że zanim zdążyłem się złożyć, już był w lesie. Po całej tej groteskowej akcji zebraliśmy się na miejscu i wszczęliśmy poszukiwania, które okazały się być bezskuteczne.

Cóż, na polowaniu przecież wszystko się może zdarzyć, ale jak zaznaczyłem na wstępie, to tylko preludium do głównego wątku mojej opowieści. Każdy kto poluje dobrze to wie, że najlepsi strzelcy to tacy, którzy nigdy broni w ręku nie mieli. Oj! ci to są dopiero fachowcy, oni by wszystko zrobili lepiej i bez trudu. Nie inaczej było z moim bratem – adeptem. Ten najbardziej się ze mnie nabijał i zapewniał, że jemu coś takiego by się nigdy nie przydarzyło i nie przydarzy! A skąd!

Tak mi ględził, aż wzięła mnie cholera i mówię mu tak. Kiedy teraz pójdziemy na polowanie, a sytuacja będzie jasna i bezpieczna, dam tobie strzelić do dzika. (odpuść mi św. Hubercie przekroczenie prawa i ..., reszta wyniknie z kontekstu). Jakoż nie trwało długo, gdy razem z „wybitnym fachowcem” wybraliśmy się rankiem na dziki do pobliskiego obwodu. Był jasny poranek, szliśmy polną drogą w kierunku lasu. Z prawej strony drogi mieliśmy kwitnące żyto, z lewej, był dość głęboki rów, a za nim aż do samego lasu rozciągała się plantacja buraków. Buraki miały kilkanaście centymetrów, więc była to faktycznie golizna, a precyzyjne oddanie strzału na takim polu to była formalność...

Od lasu dzieliło nas około 200 metrów, gdy w rozciągającym się po prawej życie usłyszeliśmy wyraźny szum zdążającego w naszą stronę grubego zwierza, z pewnością był to dzik, bo jelenia byłoby oczywiście widać ponad pochylonymi kłosami. Poleciłem memu uczniowi wsunąć się w ścianę zboża i ukucnąć, sam to uczyniłem od strony przeciwnej do sygnalizowanej trasy zwierza, bo postanowiłem dotrzymać słowa. Oczywiście broń cały czas trzymałem w ręku, bo umowa była jasna: strzelać będziesz tylko w sytuacji nie budzącej wątpliwości.

Nie trwało długo, gdy tuż przed nami, jakieś 20 m, ze ściany żyta wysunął się olbrzymi gwizd. Dzik zlustrował przedpole i uznawszy, że nic mu nie zagraża, wysunął się na drogę. Tu mogę bez przesady powiedzieć, że zajął ją całą, był po prostu olbrzymi, żałuję, że od urodzenia mam taka wredną cechę, że zawsze dotrzymuję obietnic, odczekałem więc, aż starszy pan nieśpiesznie pokonał głęboki rów i wtedy podałem bratu broń, aby zaprezentował swoją mistrzowską klasę.

Sytuacja była jak z jakiegoś surrealistycznego filmu, a strzał można było tylko porównać do trafienia stodoły. Ten zaś (leworęczny - nie wiem czemu, ale boję się takich strzelców) składa się, mierzy i mierzy, ale strzał nie pada, pytam: czemu nie strzelasz? Odpowiada: nie widzę... Czekam jeszcze chwilę, a ten wciąż ćwiczy skład przez lunetę („ciemność widzę, ciemność”)

Biorę broń i błyskawicznie „łapię” cel w szkło, dzik jest już jakieś sto metrów od nas i lasu, i nie to jest problemem, problemem jest natomiast to, że obecnie to mogę strzelać tylko na „tylną komorę”, na taki strzał się jednak nie decyduję, patrzę więc jak uchodzi bezpiecznie, żegnając nas kołyszącym się chwostem.

Największe są dziki, których nie ubiliśmy, to prawda, tego też nie mogłem zważyć, ale wierzcie mi, że był to dzik co się zowie i poszedł tak głupio, Cóż, na polowaniu... Darz bór.



Szczepan Kropaczewski












Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    borsuk38 2013-01-14 12:55:33

    Największe dziki,i najmocniejsze byki mamy kolego w głowie i pamięci i niech tak pozostanie,ja za każdym wyjściem odświeżam sobie w pamięci te spotkania z rekordami z których to one wychodziły cało....i powtarzam sobie ,ze może to właśnie dziś..się spotkamy czego i tobie życzę.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    mysliwy2295 2012-10-20 21:45:17

    witam. skąd się biorą takie dziki u mnie w kole największy dzik to locha 135 kg.ale szkoda ze koledzy nie strzelili, takiego dzika mógł być to rekord polski dziekuję i pozdrawiam darz bór

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do