W ZG PZŁ był zwyczaj, że przed świętami Bożego Narodzenia w jednym z ośrodków hodowlanych organizowano polowanie, z którego my, polujący, mogliśmy wziąć po jednym zającu i bażancie, a reszta pokotu przeznaczona była dla pracowników nie-myśliwych.
Na jednym z takich polowań zjawiła się nieoczekiwanie na zbiórce nowa sekretarka ubrana w pantofelki i biały prochowiec. Oczywiście zaproszona przez panów, którzy po przyjeździe do łowiska nagle zapomnieli o zaproszeniu.
Ja - litościwa dusza, wzięłam ją "pod skrzydełka". Niestety, zjawił się również, zaproszony przez szefa, pewien dygnitarz w okularach jak spodki od butelek, który miał już "na koncie" paru naganiaczy potraktowanych śrutem . . .
Traf chciał, że w pierwszym pędzeniu stałyśmy ostanie z prawej na linii, z lewej strony mając - o zgrozo - owego dygnitarza. Naganka ruszyła i widzę, że na tego "sąsiada" na sztych idzie zając. Byłam pewna, że będzie strzelał w miot, a że był pudlarz, odwróciłam się i czekałam, aż zając minie linię, żeby ew. strzelić do tyłu.
Nagle dziewczyna łapie mnie za rękaw wrzeszcząc - do nas celuje - a że przed nami był rów - padłyśmy w niego plackiem, a śruty tylko gwizdnęły nam nad głową! Koledzy z flanki /złośliwcy!/ prawie turlali się ze śmiechu, a płaszczyk dziewczyny przestał być biały i odechciało jej się dalszego polowania, które dostarczyło nie mało wrażeń sąsiadom owego pana - na szczęście - już nie mnie!
Komentarze opinie