
Myśliwi, podobnie jak wędkarze, uchodzą za najtęższych blagierów. Moja deklaracja że nigdy do tego zaszczytnego grona picerów nie należałem, jest co prawda tylko pustym dźwiękiem, to fakt, bo kto by się tam do czegoś takiego przyznał. Opowiem więc Państwu historyjkę prawdziwą, chociaż pewnie nie to będzie w tym artykule najważniejsze…
Zanim jednak o tym i owym, parę słów nawiązania do poprzedniego wątku. Jako ten który kilkadziesiąt lat strzelał, pierwsze miejsce w rankingu największych kłamczuchów – mitomanów, sławiących swoje przewagi w gromieniu najtęższych sztuk wielorybów oraz dzików jak krowy, oddaję łaskawie rybakom. Czynię tak zgoła nie złośliwie, tylko z przekonania o trafności tak postawionej tezy. Jeżeli zaś chodzi o myśliwych, to moim zdaniem czasy prawdziwych mistrzów lania wody wiadrami przeminęły wraz z czasem, gdy podstawową bronią służącą do wszystkiego, była poczciwa dwururka i to raczej ta, która waliła prochem czarnym. Teraz nastała era broni gwintowanej i snajperskich lunet, a to nie sprzyja opowiadaniu bajek o odbijających się kulach i temu podobnych dyrdymałów. Polowanie z dwururką jest co prawda ciągle w szyku, ale cóż tu można nakłamać polując na biedną kaczuszkę, bo na zająca czy kuropatwę to już raczej nie, ale o tym później.
Ja zacząłem polować na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i nie ukrywam, że wtedy polowanie na kaczki było bodajże największą frajdą. Kaczek nie było już co prawda „pełne powietrze” jak za czasów moich starszych kolegów, ale kiedy się stało gdzieś między jeziorami, to bez trudu można było podziwiać eskadry liczące dziesiątki, albo i setki tych ptaków bądź to zapadających rankiem w rozległe trzciny, bądź też startujące wieczorem do dywanowego ataku na upatrzone wcześniej owsisko. Najbliżej wszak na kaczki miałem w samym mieście, no powiedzmy na jego opłotkach, chociażby na popularnym tutaj „rybniku”. Wystarczyło wieczorkiem stanąć sobie na grobelce…
Stanąłem więc sobie na wale oddzielającym staw od łąk, na ramieniu zwisał mi ruski bok dwunastka, a u stóp siedział wierny i niezapomniany Neruś, specjalista od wszystkiego, a woda, to pewnie była jego żywiołem w poprzednim życiu. Kaczki co i rusz odzywały się w trzcinach klepiąc swoje tak, tak, tak jakby utwierdzając się w przekonaniu, że czas najwyższy wylecieć na żerowisko. Zapadał zmierzch i aczkolwiek wiele ptaków opuściło już staw, to żadna nie zbliżyła się na odległość skutecznego strzału. Tutaj muszę dodać, że Neruś zawsze wiedział pierwszy co dzieje się w powietrzu, bo nawet egipskie ciemności nie przeszkadzały mu słyszeć świstu skrzydeł którego człowiek nie był w stanie odnotować. Wystarczyło popatrzeć na jego wzniesiony ku niebu łeb, aby być pewnym, że przynajmniej jeden ptak sunie gdzieś blisko po nieboskłonie. Póki co nie było tak ciemno i bez trudu zauważyłem trzyosobowy skład lotniczy, który kaczym zwyczajem postanowił przed obraniem właściwego kursu, dokonać krótkiego rekonesansu okolicy. Niestety, ale i te krzyżówki były poza zasięgiem śrutu i wkrótce znikły na tle czarnych jak noc sama kasztanowców. Okazało się jednak, że górę wziął kaczy zwyczaj do robienia kółek nad okolicą i po chwili znowu je widziałem na tle stosunkowo jasnego nieba. Ptaki leciały dość wysoko i od mojej lewej strony, oceniłem jednak, że sytuacja dla oddania skutecznego strzału jest dobra i błyskawicznie złożyłem się biorąc pierwszego krzyżaka na cel. Po strzale odnotowałem tylko, że był on skuteczny i że ptak najwidoczniej upadnie na suchy ląd, bo w wyniku skrętu jaki wykonały kaczki, ich kurs na taką sytuację wskazywał.
Czasu na rozmyślanie w takich sytuacjach nie ma jednak wiele i już brałem na cel następnego ptaka. Potem, wszystko rozegrało się błyskawicznie i kompletnie nie świadomie… Poczułem ból z lewej strony twarzy i bezwiednie wypaliła moja dwunastka, do kolby której dobił mnie cios upadającej kaczki. Oczywiście, że w pierwszej chwili nie miałem pojęcia co się naprawdę stało i pierwszym wrażeniem które odniosłem, była absurdalna myśl, że coś rozerwało moją flintę. Spadającego w moją stronę ptaka przecież już nie widziałem, bo zwróciłem się w tym czasie w prawo i byłem zajęty celowaniem do następnego. Dopiero po chwili zrozumiałem co się wydarzyło, oto u moich stóp leżała na plecach biedna kaczuszka przebierając pomarańczowymi nóżkami. Myśliwi mawiają, że tak zwierzę pisze swój testament…
To było dawno temu i trudno powiedzieć, że się tego wstydzę. Polowałem legalnie i z formalnego punktu widzenia wszystko było w porządku, dzisiaj jednak, pomijając to, że od ponad dziesięciu lat już nie poluję, inaczej patrzę na te sprawy. Dzisiaj, z przyjemnością patrzę na kaczuszki które wiedzione mądrością, czy też zwykłym oportunizmem, zamieszkały sobie na maleńkim staweczku który mieści się opodal mojego domu i gdzie co dzień wychodzę na spacer z pieskiem. Jest to zaś bardzo blisko centrum mojego miasteczka i właśnie tutaj troskliwe kacze mamy przyprowadzają swoje pociechy urodzone w innym miejscu (miejski staw pozbawiony jest sprzyjającym temu zarośli) aby w miarę bezpiecznie osiągnęły tutaj samodzielność.
Z całą pewnością są tutaj bezpieczne od ludzi, ba, bywają przez nich wręcz rozpieszczane (ja też do tych altruistów należę) i karmione latem czy też zimą przez dzieci i dorosłych. Niestety, ale i tutaj jest pewne zagrożenie naturalne. Okoliczne koty wyrobiły sobie specjalizację i stanowią poważne zagrożenie dla kaczuszek w pierwszym okresie życia. Rok obecny nie należy do dobrych pod względem dzietności mieszkających tutaj krzyżówek. Pierwszy odnotowany lęg nie był liczny. Mama przyprowadziła tylko pięcioro dzieci, ale szanse na dorosłość otrzymało tylko troje. Parę dni temu, a więc raczej nie w porę, inna mamusia przywiodła na staw dziewięć malutkich kaczorków. Myślę, że w tych cieplarnianych warunkach i przy odrobinie szczęścia, zdołają one jednak osiągnąć niezbędną do przeżycia zimy kondycję. Rok ubiegły był pod tym względem zdecydowanie lepszy, bo łączny przychówek osiągnął ponad pięćdziesiąt sztuk, a składał się on aż z siedmiu lęgów. Na zakończenie obiecana puenta.
Polowanie, jako zjawisko jest uświęcone tradycją tak długą jak samo życie, a w przypadku uprawiającego je człowieka, posiada wiele wymiarów racjonalności, przynajmniej – i w obecnej dobie, w odniesieniu do zwierzyny grubej, niestety, ale w stosunku do całej właściwie sfery wszelkiej drobnicy, stosunek do tego zagadnienia powinien ulec zdecydowanej zmianie. Jak zawsze, nie można jednak stawiać wszystkiego in gremio. Każdy przypadek jest inny i musi być rozpatrywany indywidualnie. Przykładem może być kontrowersyjny lis, bóbr, czy też kormoran, a nawet pospolita czapla, ale to nie będzie już tematem moich dywagacji, przynajmniej nie tutaj.
Szczepan Kropaczewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Nie "rybakom", mój drogi, a "wędkarzom" - różnica jak między rogami i porożem. Rybacy to zawodowcy, łowiący sieciami i mający w nosie opowiadanie o wielkości ryb, byle się dobrze sprzedały. Wędkarze zaś, nooo, to inna historia. U nich ryby mają największe przyrosty i w ciągu tygodnia potrafią podwoić swą wielkość :). Swoją drogą, przykro, jak przedstawiciele pokrewnych, w końcu, dziedzin łowiectwa mylą między sobą podstawowe nazewnictwo. Uważam, że powinniśmy o sobie więcej wiedzieć. Przecież wspólnie staramy się działać na rzecz zachowania piękna i szczodrości przyrody