Byłam zaproszona na zające do koła mojego ex-męża, kilku kolegów znałam, reszta patrzyła na mnie - ot przyjechała baba, zobaczymy, czy coś trafi. W pierwszym pędzeniu spudłowałam na czysto idącego na sztych zająca. Niestety, w jednym z kolejnych - to samo i widzę już ironiczne uśmieszki - no wiadomo, baba!
Połowa polowania, a ja nie mam nic, w ogóle nie miałam okazji do strzału. Wreszcie, już pod zmierzch, stoję jako przedostatnia na flance, z lewej mam jednego z tych kpiarzy, z prawej, od strony miotu, strażnik - myśliwy.
Strażnik miał przed sobą rów zarośnięty wysoką trawą, więc się w nim schował do połowy. Ten z lewej wlazł w kępę wikliny, tylko mu głowa wystawała, a ja stoję na golutkim polu, jak ten strach na wróble, myślę sobie, co będzie to będzie, już mi wszystko jedno - i tak dałam plamę!
Nagle widzę, że wzdłuż flanki pędzi zając w kierunku linii - nawet nie myślę o strzelaniu, ale ten z prawej był tak dobrze ukryty, że w ogóle zająca nie zauważył. Kątem oka widzę, że sąsiad z lewej już jest złożony do strzału. Kiedy zając był przede mną, strzeliłam z rzutu i . . . o dziwo zając pięknie wywinął trzy kozły przez łeb i został.
Ponieważ był to jedyny, strzelony przeze mnie na tym polowaniu - postanowiłam, że go wezmę na pasztet. W domu oglądam zająca - ani śladu farby. Skórujemy - to samo, mąż się śmieje - padł na serce jak babę zobaczył.
Przy patroszeniu okazało się, że dostał jedną, jedyną śrucinę na wylot przez serce! Mąż potem opowiadał, że jego żona nawet zające na komorę strzela!
Piekna szczera opowiesc.
Ładnie opowiadasz i ..strzelasz:))
Aniu fenomenalna historia:) :D