Byłem w ostatni weekend kilka dni w Karkonoszach na Zaduszkach. Wybrałem się również z kolegą na przetestowanie prawie nowego łamanego sztucera na drapieżniki w dość nietypowym amerykańskim kalibrze .243 Win, mimo że sam łamaniec został wyprodukowany w dobrej starej Europie.
Pogoda była zimowa jak na końcówkę października, bo w sobotę i niedzielę leżała dość pokaźna warstwa mokrego śniegu. Opony zimowe, które zleciłem założyć kilka dni temu, były dobrym posunięciem. Podjechaliśmy w lekkiej mgle na szczyt górskiej przełęczy, a następnie ze dwa kilometry w dół i skręciliśmy w lewo do wioski. Tam zostawiliśmy samochód i na piechotę udaliśmy się pod górę w kierunku lasu.
Po dłuższym forsownym marszu i przedarciu się przez kilka ogrodzeń wyznaczających latem obszar pastwiska dostrzegłem przy skraju lasu sznurującego Mikitę. Posuwał się powoli wzdłuż drewnianego ogrodzenia, a dokładniej pod nim. Stawki były w śniegu, a ja widziałem sam korpus i kitę.
Mimo znacznej odległości zdecydowałem się na strzał. Donośny huk wystrzału odbił się echem od góry i nastała cisza. Lis wywinął koziołka i wskoczył w las. Podeszliśmy do ogrodzenia. Na śniegu nie było widać nawet kropelki farby, ale zauważyłem ślad po kuli w poziomej żerdzi ogrodzenia. Strzał zgórowany. Nie włączyłem przyśpiesznika i musiałem za mocno pociągnąć za spust zrywając strzał. Czyste pudło. Tak też bywa.
Patrzyłem dłuższą chwilę na tę żerdź i przypominał mi się obraz sprzed lat, jak w podobnych jesiennych warunkach, ale bez śniegu, chodziłem na dzicze zasiadki z ojcem mojego towarzysza wyprawy. Pan Stanisław, bo tak miał na imię, lubił, jak wybierałem się z nim na takie polowania.
W łowisku położonym kilkanaście kilometrów za zachód były podobne pastwiska, górki i wzniesienia. Pan Stanisław lubił za każdym razem, idąc na łowisko, trenować składanie się ze swojej kniejówki. Niekiedy nawet w trakcie tych ćwiczeń następował strzał, którego ja długo nie rozumiałem. Nie było żadnego zwierza, a on szybko się składał i prowadził broń jakby celował do jelenia lub dzika. Nigdy się nie odważyłem spytać, do czego on celuje. Miałem może 17 lub 18 lat i byłem zafascynowany bronią, strzałem i całym tym treningiem, który wówczas wydawał mi się bez sensu. Nawet kilka razy podeszliśmy do starego ogrodzenia, widząc przestrzeliny w płocie. Nie mogłem zrozumieć zasadności jego postępowania.
Minęły lata. Pan Stanisław odszedł do Krainy Wiecznych Łowów. Natomiast ja potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć.
Pan Stanisław szedł pod górę i widział ze znacznej odległości długą dolną żerdź w ogrodzeniu pastwiska. Składał się szybko i starał się prowadzić broń po tej żerdzi, która lekko wznosiła się lub opadała, jakby była torem przebiegu dzika względem lasu. Nadawał broni odpowiednią prędkość kątową, która odpowiadała szybkości dzika i wypalał, jak muszka zbliżała się do słupka.
Zmęczenie marszem pod górę, brak lunety, szybkie złożenie się i prowadzenie wzdłuż nie zawsze równych krawędziaków, było naprawdę trudne. Dziś można spróbować to porównać do strzelania dzika w przebiegu na strzelnicy. Jednak tamto strzelanie było nieporównywalnie trudniejsze, bo w warunkach łowiska.
Teraz, stojąc przy tym ogrodzeniu, i patrząc na tę dziurę w płocie, przypomniałem sobie tamte zdarzenia sprzed lat. Pomyśleć - zwyczajna dziura w płocie i takie wspomnienia.
Bardzo swojska opowieść, przyjemna i z sentymentem :)