Reklama

Łaciak

Tamtego roku mróz i śnieg były tęgie, bo działo się to w tych odległych czasach, gdy wszystko było bardziej normalne niż dzisiaj - chociaż... rzeczy niezupełnie normalne zdarzały się i wówczas. Otóż w tamtych czasach, posiadanie samochodu nie było rzeczą normalną, no, powiedzmy codzienną. Strzeloną zwierzynę należało zaś odstawić na najbliższą stację kolejową - tu około 10 km i to na określoną godzinę oraz osobiście ją załadować, bo jedyny pracownik stacyjki nie miał takiego obowiązku, itd. Ale to nie będzie o trakcji konnej, ani o kłopotach z transportem, to będzie o polowaniu sensu stricte.



Ponieważ od łowiska dzieliło mnie 15 km. a potem należało tam spędzić jeszcze parę godzin, to rzeczą naturalną jest, że marzeniem każdego, kto po takim wyczynie wracał do domu było... skonsumowanie loda! Mam nadzieję, że Czytelnicy lubią dobry humor i właściwie go odczytują.

Doskonale przeto wiedząc, na co będę miał wieczorem apetyt, oraz korzystając z wolnego czasu, wybrałem się na swoją wyprawę już około godziny 13, bo miałem zamiar przed samym polowaniem - na które udawałem się „Rometem”, lekko odtajać w gajówce, która jak raz siedziała sobie w ostępie, w którym chciałem polować. Niestety, ale gospodarzy nie zastałem w domu. Skonsumowałem więc swojego pierwszego loda i udałem się do lasu. Moim celem - który sobie założyłem jeszcze w domu, była atrakcyjna zasiadka na wysokim dębie, z której miało się doskonały wgląd w zapuszczoną uprawę, która to gęstwina z ziemi mogła się wydawać monolitem.

Prawda zaś była taka, że wnętrze ostępu kryło liczne polanki, a nawet małe bagienko, które jednak zimą było z przyczyn naturalnych nieczynne. Jako się rzekło, czasu miałem sporo, a że wszystkie drogi tak czy siak prowadzą do Rzymu, to wybrałem tą nie najkrótszą. Poszedłem kawałek traktem w kierunku przeciwnym do celu, a potem wlazłem na „Janinkę”, czyli taki smętny kawałek lasu, gdzie kiedyś jakiś bandyta biedną dziewoję udusił i porzucił, bo była w ciąży. Taka to smutna historia, ale wracajmy do tematu.

Szedłem sobie cichutko jak duch za puszczonym duktem, śniegu było ze ćwierć metra, a ja miałem na nogach walonki dodatkowo „podzelowane” grubym filcem. Podejrzewam, że tropy które pozostawiałem, z powodzeniem mogły być wzięte za dowód istnienia Wielkiej Stopy, jako że Yeti na nizinach raczej nie występuje. Jak wspomniałem powyżej, dukt był już tylko wspomnieniem i porastały go liczne samosiejki, podejrzewam, że jakiekolwiek wyróżnienie to miał on tylko dla człowieka – dla dzików – żadne.

Nagle, z bezmyślnego zatopienia się w uśpionej naturze, wyrwał mnie niesamowity rwetes. Zewsząd otaczały mnie dziki, które zerwały się ze śniegu i głośno fukając patrzyły zaskoczone na zjawę, która pośród nich wyrosła jak nie przymierzając mityczny Feniks z popiołów. Oczywiście, że sam byłem nie mniej zaskoczony, ale świadomość, że czas który mi dano jest tylko darowany i nie potrwa długo, była pełna. Zerwałem dryling z ramienia i złożyłem się błyskawicznie. Pytanie tylko – do czego? Pytanie jest głupie pozornie i przyzna to każdy, kto próbował strzelać do celu przez lunetę na pięć kroków. Wszędzie widziałem badyle grube jak kołki i kiedy w końcu udało mi się umieścić w niej dzika, to zajął ją całą i to z dużym zapasem. Strzeliłem.

Moje przekonanie że dzik oberwał, było pewne, ale trwało krótko. Na bialutkim śniegu nie udało mi się znaleźć ani kropli farby, ani też kłaka ścinki, która może i była, ale ile tego może spaść po kuli kal. 7. Zresztą, miejsce to wyglądało teraz jak przeorane, bo uciekające dziki rozjechały je dokładnie. Reakcji dzika na strzał nie zanotowałem, bo okoliczności do podglądu były jak wyżej, fakt – dzika nie było. Żadne metodyczne analizy miejsca nie przyniosły nic, zacząłem robić coraz większe kółka aby stwierdzić, czy nie znajdę gdzieś chociaż kropli farby, ale w końcu uznałem, że musiałem skosić jakiś solidny badyl i dzikowi się upiekło.

Szukałem naprawdę ofiarnie i skrupulatnie i wcale nie chodziło o jakąś tam pazerność, ale zwykłą myśliwską solidność, która przecież była moim obowiązkiem. Grudniowe wieczory są długie, ciemność zapada szybko i w pewnej chwili skonstatowałem, że trzeba dać sobie luz z poszukiwaniem czegoś,czego nie ma i w te pędy udać się na planowane stanowisko. Postanowiłem już nie kombinować, tylko udać się na przełaj przez las do najbliższego duktu, który doprowadzi mnie do mojej zasiadki. Uszedłem jakieś dwieście metrów, gdy coś przykuło moją uwagę. Wziąłem lornetkę i – ki diabeł? Coś tam leżało na śniegu. Tylko co? Podchodzę i oczom nie wierzę.

Na śniegu leży mój dzik, jest martwy i ładny, bo jest łaciaty. Trop, który się od tego miejsca rozciąga, jest czysty, farby ani kropli. myślę więc, od czego ty bracie umarłeś, może wcale nie jesteś moim dzikiem? Któż to wie. Odwracam zwierzę i wtedy widzę na śniegu plamę farby wielkości talerza.

Bywało, że moje dziki padały jak muchy, bywało, że szukałem ich długo i chociaż niektóre lały farbą jak miejska polewaczka, to nie każdego podniosłem, ale to są już historie z innego pliku. Darz bór!

Stary borsuk


Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Stary borsuk 2013-01-31 09:32:04

    Szanowni Koledzy! Uprzejmie dziękuję za pozytywną ocenę mojej pracy i w kontekście dalszej wymiany poglądów oraz wzajemnego poszanowania, powiem tak. Wszyscy, bez względu na wiek i inne okoliczności jesteśmy złączeni wspólną ideą światłej służby polskiej przyrodzie i jako tacy, nie nazywajmy się panami, ani nie różnicujmy w żaden inny sposób, pozostańmy kolegami, przynajmniej tutaj, gdzie każdy jest równy drugiemu.Jeżeli chodzi o nazwy poszczególnych uroczysk, to jestem gorącym zwolennikiem ich pozostawienia i kultywowania takiej tradycji. Mówię to zaś w kontekście wymuszonego przez okoliczności obyczaju zamiany tychże nazw na suche numery. Czy nie lepiej się słyszy "Dymacz", "Dziekana", "Sraczewo", "Studzienka" itd. od takiej czy innej suchej liczby? Pozdrawiam Kolegów serdecznie i obiecuję spełnić prośbę Kol. "nemroda". Teraz opublikuję tekst rymowany, oczywiście łowiecki. Darz bór!

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Irion 2013-01-31 07:56:24

    Piękne wspomnienie. Swoją drogą, ciekawe jest pochodzenie nazw oddziałów i miotów od wydarzeń, jakie miały tam miejsce. U nas od dwóch lat jeden z miotów ma nazwę Wisielec - dlaczego, łatwo się domyślić.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    bruno 2013-01-30 10:12:21

    Panie Szczepanie, jeśli mogę się do Pana tak zwracać, jeśli o mnie chodzi, to życzyłbym sobie mieć taką przyjemność jak dzisiaj każdego ranka, że zaparzam sobie kawę, siadami przed monitorem i czytam tak świetnie napisaną, mądrą, pouczającą, pełną kultury, a przy tym zajmującą opowieść myśliwego. Daję 5 punktów, choć chętnie dałbym więcej, żeby Pan tylko pisał...

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do