Reklama

Mój pierwszy kozioł

Koniec sierpnia, łowczy zaplanował prace na rzecz gospodarki łowieckiej. Szczęśliwy, że spędzę trochę czasu wśród przyjaciół myśliwych pakuję rzeczy do samochodu i ruszam. W futerale na broń mój ukochany „dziadek” Mauser 30-06. W kieszeni futerału nowa paczka amunicji Geco Plus. Praca pracą, ale wieczory można spędzić na lustrowaniu łowiska. Jeszcze krótka wizyta na strzelnicy, aby sprawdzić czy nie ma niespodzianek z nową paczką i mogę jechać. Godzinka w aucie mija dość szybko, choć myślami już jestem w łowisku. 

Jeszcze tylko pobrać klucz od pokoju w domku myśliwskim i mogę zaczynać. Gorące przywitanie ze wszystkimi i już wiem, co mamy do wykonania. Łowczy decyduje, ze budujemy dwie nowe ambony. Ochoczo zabieramy się do pracy jeden koruje pnie na nogi ambony, inni docinają deski na obicie, druga grupa buduje ambonę z płyt OSB i maluje je na zielono. Piątek mija a nam zostało tylko obłożyć dach folią i papą oraz zawieźć gotową ambonę na miejsce gdzie czekają już wybetonowane podpory. 

Jest, 18 więc wypisuję się w rejon gdzie ostatnio widziałem kozła, malowniczy teren poletek żyta wydartych z bagnisk z przyległymi do niego lasem i polem kukurydzy. Zabieram tylko lornetkę, broń i jadę. Już po żniwach na polu stoją baloty słomy, więc decyduję, że siądę za jednym z nich i poczekam. Mija godzina i nic dopiero około 20 widzę kozła dokładnie się mu przyglądam, ale nie decyduję się na strzał. To ładny szustak. Szkoda, że wyszedł tak późno, bo zmrok uniemożliwił mi dłuższą obserwację. Wracając podejmuję decyzję, że będę szukał dalej, ten silny kozioł niech żyje i cieszy oczy myśliwych.

Wieczór mija na wspólnych rozmowach. Zmęczony udaję się do pokoju na odpoczynek. Budzik nastawiam na czwartą i zasypiam. Rano budzi mnie dźwięk dzwonka. Wstaję, jeszcze chwilka na poranną toaletę, szybka herbata, wypuszczam psa na spacerek po nocy i ruszamy w teren. Spoglądam na mapę i decyduję, że tym razem zobaczę, co chodzi po Jeziorkach. Wypisuje się w książce i ruszam. Jeziorki to teren po wysuszonym w czasach minionych jeziorze. Duża równina poprzecinana głębokimi rowami melioracyjnymi, pomiędzy którymi rośnie piękna zielona trawa, którą rolnicy regularnie ścinają. Po 20 minutach podróży docieram na miejsce. Samochód zostawiam przy przejeździe kolejowym, a dalej ruszam per pedes. Choć auto jest terenowe (dzielny stary Samurai) to podłoże torfowe uginające się pod ciężarem człowieka szybko wybija z głowy próby jechania dalej.

Jeszcze dwa kilometry i będę na miejscu, które wybrałem na poranną zasiadkę. Idąc bacznie obserwuję teren. Nagle słyszę jakiś hałas łamanych trzcin. Zatrzymuję się i widzę chmarę jeleni idących w moją stronę. Pomału wycofuję się nie chcąc płoszyć zacnej chmary. Tak mija dwadzieścia minut bacznej obserwacji ich powolnej wędrówki z przerwami na popas. Więc polowanie już jest bardzo udane, bo za takie uważam każde, podczas którego mogę obserwować zwierzynę. Decyduję się iść dalej.

Jest już po piątej i robi się jasno. Na zielonej trawie łąk widzę świeże ślady bytności watahy dzików, część łąki jest zaorana przez tych leśnych przyjaciół. Jeszcze chwilka i będę na miejscu. Nagle kątem oka dostrzegam rogacza pasącego się wokół kępy krzaków. Klękam i decyduję się na podchód, aby obejrzeć, co ma na głowie. Na szczęście mam przed sobą trzciny, które kryją moją obecność. Podchodzę bliżej i staję na ich skraju. W lornetce widzę młodego koziołka z parostkami ledwo ponad łyżki. Obserwuję go dłuższy czas. On nie zauważył mnie i zaczął iść w moją stronę. Klękam i czuję, że jestem wręcz dokładnie ustawiony pod wiatr. Zamieram w bezruchu i czekam. Młody przechodzi dosłownie 10 metrów ode mnie i dopiero mój ruch podrywa go do szybkiej ucieczki. Tyle szczęścia już dawno nie miałem. Ale wiem, że to nie ten, którego szukałem, więc ruszam dalej.

Przechodzę przez rów z wodą i zasiadam na ambonie. Z niej widzę rozległe łąki poprzecinane trzcinami, kryjącymi rowy melioracyjne. To wspaniałe miejsce gdzie można spotkać wiele gatunków zwierząt. Słychać tu bażanty, kaczki spędzające nocy w niedalekim oczku, a Trzciny dają schronienie nie tylko sarnom, ale także jeleniom i dzikom. Trudność terenu i szczególnie po deszczach jego grząskość oraz odległości, jakie trzeba przebyć, aby dojść do ambon powoduję, że zwierzyna ma tu prawie ostoję rzadko, który myśliwy decyduje się tu polować, z czego chętnie korzystam ja, nawet, gdy w domku jest prawdziwy tłok ja mam swoje ulubione Jeziorki gdzie mogę polować i cieszyć się wspaniałymi chwilami.

Ambona to wynalazek na płozach 3 metry nad ziemią. Stoi pod starą lipą i pozwala obserwować teren w promieniu 270 stopni. Po dwudziestu minutach oczekiwania z trzcin będących 150 metrów ode mnie pojawiają się dwa kozły. Bacznie je obserwuję jak starszy odgania młodszego. Podejmuję decyzję, że to będzie on. Starszy kozioł mający na głowie formę widłaka. Dłuższy czas go obserwuję, tak mijają chwile, słońce coraz mocniej ogrzewa powietrze. A on mój kozioł pasie się, co chwile bacznie obserwując poczynania młodszego kolegi. Gdy ten przekroczy niewidzialną linie demarkacyjną mój zaraz podrywa się do ataku. Po 20 minutach kozioł jest 40 metrów ode mnie. Biorę broń i celuję, niestety moja niefrasobliwość powoduje ucieczkę, biodrem potrącam lornetkę, która spada na podłogę ambony robiąc wielki hałas. No cóż tym razem na tarczy, ale czekam na 2 rundę dziś wieczorem. Tylko, czy można to określić w ten sposób. Czy to nie wspaniałe widzieć tyle zwierza podczas jednego wyjścia, czy każde polowanie trzeba zakończyć strzałem, celnym lub nie, ale strzałem?

Zadowolony wracam do auta, gdzie czeka lekko niezadowolony pies, bo znów nie będzie miał pracy skoro nie słyszał strzału. Jedziemy razem do „Ostoi”, bo tak nazwaliśmy nasz domek myśliwski. Droga mija szybko, jeszcze tylko wizyta w sklepie i zakup świeżego pieczywa i mogę jechać dalej.
Rozpakowuję się i włączam czajnik, aby wypić coś ciepłego do śniadania. Potem szybka zbiórka i rozdanie zadań na sobotę, tym razem część osób stawia wybudowane ambony, a reszta myśliwych dostaje do wykonania naprawy ambon. Mi przypada w udziale naprawa dwóch. Jadę szybko na miejsce i sprawdzam, co będzie potrzebne. Wracam do warsztatu i przygotowuję potrzebny materiał. Biorę docięte już deski, gwoździe, piłę i żerdzie na nowe stopnie drabiny. Trzy godziny i temat załatwiony znów ambona „Rogacz” oraz „Leśna” są bezpieczne i zdatne do bezpiecznego użytku.
Wracam na obiad i zasłużony odpoczynek. Cały czas jest ze mną mój dzielny towarzysz łowów posokowiec bawarski.

Czas mija i jest już 18, to najwyższy czas, aby ponownie odwiedzić Jeziorki. Zabieram „dziadka” polar, lornetkę i razem z psem wskakujemy do samochodu. Po 20 minutach jesteśmy. Tym razem szybkim krokiem idę wprost do celu, jakim jest ambona. Na łąkach rolnicy zbierają ściętą trawę. Jeszcze jakiś kilometr i będę u celu. Zwalniam nieco, aby zobaczyć, czy młody kozioł już walczy z krzakami, jest to miły widok i z przyjemnością oglądam te potyczki młodych. Tym razem nic, więc idę dalej. Wspinam się na ambonę, ładuję broń i odkładam ją. Przez lornetkę lustruję pole. Mija pół godziny i widzę jak na wprost mnie jakieś 150 metrów na ściętej trawie myszkuje lis. Chwila zastanowienia, zawahania, bo przecież to może zakończyć moje polowanie, ale decyduję się, szybko sięgam po broń, składam się, luneta do oka, mam go w krzyżu. Napinam przyśpiesznik, wydaję z siebie gwizd, aby zatrzymać mikitę, ten gdy tylko to usłyszał zdębiał i wyprostował się na swoich stawkach, odwrócił łeb w moją stronę, w tym momencie ciszę rozpędza huk wystrzału. Lis pada, a nad łąkami znów zapada cisza. Dziwne, ale tym razem nie było na nich żurawi, które mącą ciszę swoim krzykiem.

Odkładam broń i obserwuję w lornetce przedpole. Lis leży bez ruchu. Jednak nie decyduję się iść po niego, bo cel mojej wyprawy jest zdecydowanie inny. Zaczynam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem, bo hałas mógł zniweczyć moje plany. Postanawiam czekać. Mija pół godziny i nic. Już decyduję się schodzić, gdy w lornetce widzę, że z trzciny wyłania się ten, na którego czekałem. Uśmiecham się sam do siebie. „Jednak mi darzy” myślę i przypominam sobie opowiadanie innego myśliwego, który miał przyjemność polować w Niemczech i polując na kozła spotkał jednocześnie rogacza i lisa, myśliwy złożył się do strzału i celował w kozła a podprowadzający widząc to bez wahania pociągnął do za rękaw i zakomunikował „pierwszy lis”.

Kozioł jak gdyby nigdy nic defiluje powolnie w moją stronę, co jakiś czas ginąc mi z oczu zasłonięty balotem siana. Pomału dostojnie zbliża się, z każdą sekundą jest bliżej. Moje serducho zaczyna bić mocniej. Puszczam go na 60 metrów, biorę broń, składam się i celuję tuż za łopatkę. Napinam przyspiesznik, ostatni wydech i strzał, głośny wystrzał przerywa ciszę. Kozioł pada w ogniu, obserwuję przedpole w luniecie i przeładowuję broń. Cieszę się bardzo z tej przygody, czekam jeszcze przysłowiowego papierosa, rozładowuję broń i schodzę.

Pies znów nie ma, co robić, precyzyjny strzał na komorę, ale w nagrodę za czekanie pozwalam mu znaleźć samodzielnie miejsce zestrzału i oszczekać kozła. Pozostawiam psa przy koźle i idę do auta po kuwetę, bo tak będzie łatwiej zatargać tuszę do auta, po prostu ciągnąc na sznurku kuwetę z rogaczem. Jeszcze tylko trochę pracy i gotowe, kozioł z odbitym łbem leży w kuwecie, możemy wracać, oczywiście nie zapominam o lisie, on także ląduje w kuwecie.

Teraz pozostaje tylko jechać i pokazać innym kolegom, co udało mi się pozyskać. Razem spędzamy czas na rozmowach o łowiectwie. Jutro już niedziela i powrót do codzienności. Następna wizyta w łowisku dopiero w październiku.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do