W pewnym okresie mojej pracy w ZG zajmowałam się polowaniami dewizowymi - nie było wtedy jeszcze oddzielnego biura. Kiedy byłam na urlopie w jednej z podwarszawskich miejscowości spotkałam niespodziewanie znajomego pilota Orbisu, który był tam z myśliwym, Belgiem, polującym na rogacze na terenie należącym do pewnego warszawskiego koła.
Od słowa do słowa zastałam zaproszona na kolację do kwatery tegoż myśliwego, nota bene bardzo sympatycznego lekarza, znającego angielski, wiec z rozmową nie było kłopotu. Po kilku dniach zjawia się u mnie ów dewizowiec prawie z płaczem, że strzelił medalowego kozła, a podprowadzający zniszczył mu poroże.
Idę na miejsce i co widzę - wspaniały złotomedalowy szóstak, tyle że poroże koloru cytrynowożółtego! Okazało się, że ktoś podpowiedział owemu, pożal się Boże, podprowadzjącemu, aby wybielił czaszkę perhydrolem, a ten dolał perhydrolu do gotowania czaszki i wyszła rzeczywiście bialutka jak śnieg - tyle, że poroże również!
I cóż robi ów nieszczęśnik - zanurzył parostki w roztworze nadmanganianu potasu i stąd ta cytryna! Belg mówi - ja za takie parostki nie zapłacę, bo gdybym je powiesił na ścianie, to by mnie koledzy wyśmiali! Stwierdziłam, że ma racje, kazałam odnotować fakt w protokole z polowania i myślałam, że na tym koniec.
Po kilku dniach zjawia się ten sam pilot, z tymi parostkami - już w niezłym kolorze, ale w pokoju zapachniało terpentyną - były wysmarowane pastą do butów! Oczywiście Belg zapłacił jak za zwykłe nie-medalowe parostki, ale wyobrażam sobie ile czasu musiał je wietrzyć!
Pewno wnuk Kargula albo Pawlaka