Jak już wspominałam, należałam do jednego z terenowych, podwarszawskich kół, a był w nim zwyczaj, że polowania na zające - zgodnie z uchwałą walnego zgromadzenia - odbywały się "do puli". Polegało to na tym, że niezależnie, ile kto ustrzelił, pokot był dzielony pomiędzy wszystkich po równo. Na początku myślałam - ok, nie wszyscy mają szczęście, że na nich zające pójdą, więc będzie sprawiedliwie.
Niestety, po kilku polowaniach przekonałam się, że część "kolegów" przyjeżdżała wyłącznie na takie właśnie polowania - po to, żeby nie oddając ani jednego strzału /oszczędzali amunicję, co widziałam na własne oczy/, wrócić do domu, dumnie niosąc kilka zajęcy.
Bardzo się dziwiłam, że niektórzy, co lepsi strzelcy, wieszając zające na karawan, przywiązywali im jakieś sznurki lub wstążeczki - czemu? Otóż, po zakończonym polowaniu owi pseudo-myśliwi biegli w te pędy do pokotu i wybierali zające najmniej "postrzelane".
Od tego czasu woziłam ze sobą troki i wieszałam na nich, na karawanie swoje zające - nieważne, czy dostał więcej czy mniej śrucin, ale mój!
Niestety - zdarzało się i tak, że wracałam do domu z pełnym bagażnikiem, bo ci, którzy nic nie strzelili, oddawali część przydzielonych im kotów do skupu - "bo przecież ty i tak do Warszawy jedziesz, to oddaj, a kasę nam przywieziesz na następne polowanie".
Dobrze, że nie prosili, aby im wysłać pocztą, bo tego to by moja cierpliwość chyba nie wytrzymała!
Komentarze opinie