Kiedyś, w pierwszej „szkatułce” znalazło się wspomnienie o „głuchym byku”. Napisałam wtedy, że następny już nie był głuchy . . . niestety! Wybrałam się na poranny podchód w czasie rykowiska z kolegą, gospodarzem łowiska, ponieważ polowałam tam po raz pierwszy i nie znałam dobrze terenu ( w końcu nasze obwody zajmowały łącznie 28 tys ha). Było bardzo ciepło i byki porykiwały jakoś niemrawo – postanowiliśmy pójść na skraj ścierniska po kukurydzy – a nuż jakiś został żerować, a może i dziczek się trafi ! Niestety, ściernisko było puste, zrobiło się całkiem widno i nagle usłyszeliśmy, jakieś 50 m przed nami w zagajniku stukot wieńców bijących się byków! Odgłos się powoli oddalał, a my, jak najciszej pobiegliśmy za nimi aż do skraju zagajnika. Po wejściu w zagajnik okazało się, że byki się zatrzymały i tłuką się dalej! Zaczęliśmy ostrożnie podchodzić, jeden chyba nas zauważył, lub zwietrzył, bo szybko pomknął w las, tylko płowa sylwetka mignęła. Natomiast drugi zaczął wolno schodzić w dół zbocza, na którym zagajnik ów rósł. Właściwe była to młoda, liściasta, niezbyt gęsta samosiejka. W pewnym momencie dostrzegłam wreszcie byka jakieś 100 m przed nami, ale stanął tak niefortunnie, że łeb i szyję miał ukryte za grubym drzewem, tak, iż widziałam tylko sylwetkę „na blat” i mogłam ocenić, że młody nie jest. Zatrzymałam gestem kolegę, oparłam sztucer o „okraczkę” rosnącej brzózki i czekałam aż byk się pokaże w całości. Po chwili przesunął się o krok lub dwa i pokazał kark i wieniec – wprawdzie koronny, ale o wyraźnym obrysie trójkąta. Krzyż na kark, strzał i byk zniknął z pola widzenia, ale za chwilę usłyszeliśmy „testament” dochodzący gdzieś z dołu! Kolega zerwał się aby biec w jego kierunku, złapałam go za połę, zapaliliśmy papierosy i kazałam chwilę odczekać. Nie pomogło – w gorącej wodzie kąpany, po trzech „sztachnięciach, rzucił papierosa i pobiegł na miejsce strzału. Okazało się, o czym nie wiedzieliśmy, że byk stał na skraju głębokiego wąwozu i po strzale stoczył się na jego dno – ok. 50 m w dół. Kolega wrzasnął: leży, trzy czerwone – no i byk tego nie wytrzymał, obraził się, wstał i poszedł! Farby było sporo, więc byłam pewna strzału, zbiegłam na dół i zaczęliśmy się wspinać po śladach na przeciwległe zbocze. Stwierdziłam, że jak wejdziemy na górę, będzie tam leżał. Mój towarzysz tylko się ironicznie uśmiechnął, ale na moje wyszło! Oczywiście wyciągnął nóż – bo jak tu babie pozwolić patroszyć – ale miał taki tępy, że szybko go zastąpiłam z moim składanym, kochanym koziczkiem, a za byka dostałam na wycenie jeden zielony!
Komentarze opinie