Reklama

Trzynastego grudnia roku pamiętnego...

Ponieważ układając plan polowań na ten feralny rok nie uwzględniliśmy planów partii, na trzynastego właśnie zaplanowaliśmy polowanie w obwodzie 111. Obwód ten leżał jakieś 60 km od ówczesnego mojego miejsca zamieszkania, a było to 11 km dalej od siedziby koła, które mieściło się w rodzinnym miasteczku. Ponieważ zima była wtedy sroga, a ja poruszałem się tylko Rometem duo, zwykle w takich razach korzystałem z gościnności rodziców i na wyprawę wyruszałem już w sobotę, miałem przecież po drodze.

Nie inaczej było i wtedy. Ponieważ w łowisku do którego wyruszałem, dzików bywało jak za panów konfederatów, a nie chciałem na stanowisku za wiele kombinować, to zabrałem z sobą cały arsenał: dryling 16/70 plus kula 7X65R i ruski automat śrutowy 12/70 na zające i lisy. Byłem wiec uzbrojony jak partyzant Vietcongu i pełen dobrych myśli. Samochody osobowe nie były wtedy tak popularne jak dziś, a poza tym, zaletą wyjazdu zbiorowego było to, że nie trzeba się było martwić o nic, no i po polowaniu można było wstąpić do karczmy na flaki i nie tylko. Na miejsce dotarliśmy szczęśliwie, ale kiedy dojechał któryś z kolegów zmotoryzowanych indywidualnie, to gruchnęła hiobowa wieść o jakiejś wojnie i nastąpiła konsternacja. Co mianowicie robić? Zarządzono głosowanie i wynik był prosty, polujemy! Co nas obchodzi nie nasza wojna, my mamy swoją.

Polowanie było udane i skończyło się o zmierzchu. Kiedy wróciliśmy do miasteczka, z którego wyruszyliśmy, każdy udał się w swoją stronę. Ja z bratem i kilkoma jeszcze kolegami maszerowaliśmy główną ulicą miasta. Na centralnym skrzyżowaniu dróg, przed geesowskim „uniwermagiem”, stał samotny i zmarznięty żołnierz z chorągiewką. Był uzbrojony w pistolet automatyczny „Rak”, który tkwił jednak w brezentowym pokrowcu przy jego nodze. Żal mi było tego chłopca, bo wyglądał jakby przed chwilą zjadł loda. Kiedy go pytaliśmy, po co tutaj sterczy i co się w ogóle dzieje, nie potrafił powiedzieć nic.

Pamiętam, że ktoś przyniósł mu z pobliskiego domu herbatę i tak biedak służył Ojczyźnie, a my udaliśmy się do swoich chałup. Ja miałem pierwotnie zamiar wracać do domu wieczorem, ale w zaistniałej sytuacji uznałem, że rozsądniej będzie się przenocować, a do domu i pracy wyruszyć za dnia w poniedziałek, cóż to bowiem miało za znaczenie w obliczu wojny? Pewnie żadne.

Około ósmej rano wyruszyłem więc do domu. Droga którą się poruszałem nie była autostradą, ale prowadziła wprost w kierunku Powidza, gdzie armia posiada wielkie lotnisko, a po jakichś 8 kilometrach, moja lokalna szosa krzyżowała się z S15 (na odcinku Gniezno –Września), a to – jak by nie było, punkt strategiczny, przynajmniej w oczach sztabowców. Na krzyżówce stały więc dwa czołgi i jakaś wielka armata, obok tej kupy żelastwa kręciło się zaś paru żołnierzy, którzy widocznie mieli tą wojnę w wielkim poważaniu, bo mnie – człowieka w widoczny sposób uzbrojonego, nawet nie zatrzymali. Po dotarciu do domu, około godziny 11, udałem się do N aby oddać broń.

Amunicji nie wziąłem wcale, uznając, że to nie ma żadnego sensu z tego względu, że nikt przecież nie wiedział ile tego mam. Tutaj jednak się okazało, że amunicję też trzeba oddać, więc następnego dnia zawiozłem milicjantom parę sztuk, aby się odczepili. Minęła zima i lato, wszyscy wokół polowali, bo przecież Ojczyzna potrzebowała dewiz, ja zaś przekonany o tym, że to już koniec przygody, udałem się do szwagra, zapalonego wędkarza, i za jego protekcją zostałem kandydatem na członka PZW. Kupiłem sobie nawet wędkę. Kandydatem PZPR nie byłem nigdy, byłem zaś, przynajmniej dla niektórych – „ekstremą”.

Czasem jeździłem na posterunek zapytać o decyzję w swojej sprawie, ale skutek tych zabiegów był oczywisty. Jedno, co z tego miałem, to tyle, że upewniłem się, iż broń nadal jest na miejscu, bo raz mi ją pokazano. Po cichu to się bałem, że ktoś mi ją po prostu kiedyś zwinie z tego kurnika i nie zobaczę jej już nigdy. Sytuacja wkurzała mnie coraz bardziej, bo nie znałem nikogo, komu do tego czasu nie oddano jego własności. Pytałem więc kolegów co z tym fantem zrobić, bo pomyślałem sobie, że nie robiąc nic, nikt sobie o mnie nie przypomni. Ktoś mi wtedy doradził, abym napisał do komendy wojewódzkiej i tak też zrobiłem. Napisałem, że broń jest mi potrzebna tylko do polowania, a do władzy, jako żywo strzelać nie zamierzam. Wariatem nigdy nie byłem i zamiaru strzelania do kogokolwiek istotnie nie miałem nigdy. W powodzenie tej inicjatywy nie wierzyłem jednak wcale bo zrozumiałem, że ORMO cały czas czuwało, a ja nie kryłem się z poglądami. Chciałem jednak wiedzieć, co dalej, bo wędkę to kupiłem sobie kiepską - kij był z wietnamskiego bambusa, a modne już były „plastiki”.

Cóż, partia mnie jednak zaskoczyła i broń mi oddali. Potem polowałem jeszcze wiele lat i przeżyłem wiele przygód, a wszystko skończyło się pewnej wrześniowej nocy, gdy po ciężkim udarze wylądowałem w szpitalu i kiedy poczułem się lepiej, lekarka prowadząca odpowiadając na pytanie co z flintą i samochodem powiedziała: to, niech pan sobie już daruje...

Wybór był jednak mój. Czy dobry? Tego nie wiem, ale to już się stało. Dzisiaj chodzę sobie do lasu z Pusiem i wspominam dawne przygody oraz przewagi - jak mawiał kiedyś pan Zagłoba. Czasem też napiszę wspomnieniowy wiersz, albo artykuł do prasy i ze smutkiem zauważam, że dzisiejsze łowiectwo to już nie to co dawniej. Ale to już historia na oddzielną bajkę...

Szczepan Kropaczewski vel Stary borsuk

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Redakcja 2012-12-25 11:57:16

    WITAJ STARY BORSUKU - MIŁO CIĘ USŁYSZEĆ, TO PRAWDA. JUŻ NIE TO MYŚLISTWO... DOBRYCH ŚWIĄT I CAŁEGO, 2013 NOWEGO ROKU!

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do