
Wjechałam moim troszkę już wysłużonym „maluszkiem” na podwórko Łukaszyków. Zawsze, gdy wybieram się sama do lasu, zostawiam autko u nich. Wystarczy tylko przejść przez boczną furtkę i już jestem w lesie. Dziś znów popadało, wyciągam więc z bagażnika gumowce, zdejmuję miejskie pantofle, a tu z chałupy wyskakuje pani Jadzia.
- A to szkodnik, znów porwał mi kaczkę – lamentuje. Zamiatałam podwórko, a tu słyszę rwetes. Goniłam za nim z miotłą, ale gdzie tam. Nawet się nie obejrzał. Musiał czatować za płotem w tarninach. Milu, niech pani coś zrobi, bo niedługo nie będzie nawet dla pani jajek, ani kurki na niedzielę. To już trzeci raz w tym miesiącu – nie przestaje narzekać pani Jadzia.
Nie mogę przecież pozwolić, abym została bez zaopatrzenia. Czapka, rękawiczki, strzelba na ramię i już jestem gotowa. Jest wczesne listopadowe popołudnie. Chłodno już, niedługo spadnie śnieg. Owijam ciaśniej szyję szalikiem, którego końce upycham pod kurtką i dziarskim krokiem mijam znane oddziały. Po chwili wychodzę na podmokłą łączkę, która kończy się kępami olszyny i bezlistnymi krzakami wierzby, a między nimi sterczą suche trzciny i sitowie.
Za tymi zaroślami rozciągają się już chłopskie pola częściowo zaorane, ale tam gdzie teren się obniża, stoją rachityczne resztki niezżętego żyta. Tutaj często widziałam lisa. Parę razy próbowałam go podejść, ale był ostrożny. Dzisiaj też nie liczę, że mi się uda, ale oto daleko, coś się przy ziemi jednak porusza. Niewysokie jakieś zwierzę, może kot, z tej odległości trudno rozpoznać.
Sięgam po lornetkę. Lis – głowa, grzbiet ciała i kity czerwonorudy, podgardle i brzuch popielate, a końce uszu i przednia strona łap czarne. Pora sprawdzić skąd wieje wiatr. Mam szczęście, od pola. Nie liczę na to, że podejdzie bliżej, ale cichutko siadam na pniaczku po ściętej olsze i obserwuję. Lis jakby od niechcenia, leniwie przesuwa się to tu, to tam.
Na chwilę przywarowuje, to znów nieruchomieje, po czym gwałtownie skacze na jakiegoś gryzonia, który kryje się wśród zeschłych źdźbeł. Myszkuje – chciałoby się powiedzieć i jest to trafne określenie, które wywodzi się właśnie od lisich łowów na myszy. Lisiura myszkując zbliża się w moją stronę. Powoli odkładam lornetkę. Ściągam rękawiczki. Żadnym najdrobniejszym ruchem, ani szelestem nie mogę zdradzić swojej obecności. Wiem przecież, że ma wspaniały wzrok i słuch, a pisk myszy słyszy nawet z odległości 500m. Ale nie mogę znów zaprzepaścić okazji.
Nie spuszczając z niego oka, zdejmuję ostrożnie gumowce. Ciągle zmierza w moją stronę. Dzieli mnie już od niego wąski pas mokradeł. Zatrzymał się i kopie teraz zawzięcie. Na skarpetki nie ma czasu. Muszę podejść bliżej, bo przez wierzbowe witki nie mogę strzelać. Ciągle kopie. Wolno podchodzę i zatrzymuję się kiedy on przestaje kopać.
Stopy mam zgrabiałe od zimna, ale posuwam się do przodu. Mysz chyba opuściła swoją kryjówkę, bo drapieżnik rzuca się kilkoma susami naprzód. Nie czuję już zimna, serce na chwilę przestaje mi bić, kiedy podnoszę strzelbę do oka. Po strzale tylko się zrolował. Mogę zaczerpnąć powietrza! Serce jeszcze nie przestaje walić, kiedy wracam po gumowce. To nic, że jutro pewnie czeka mnie katar.
N
a skrzypienie furtki, z chałupy wybiega pani Łukaszykowa w fartuchu, a za nią córka Hela.
-Słyszały my huk! Od razu my wiedziały, że nie na darmo! Jaki piękny! – krzyczy Hela. Zrobi sobie pani z niego drugą czapkę?
- To będzie piękna czapka dla ciebie, Helu – mówię. Mnie wystarczą te emocje, których mi dostarczył.
Nie był to pierwszy lis, ani też ostatni, ale do dziś go pamiętam.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Polowanie na lisa odtworzone w sposób kapitalny, wręcz obrazowo- plastyczny. Czytając to opowiadanie, można się wczuć sugestywnie w akcję, jakby się tam było i polowało na niego... najszczersze moje gratulacje Koleżanko Em.