Pojechałam z dwoma kolegami na wczesne kozły. Zostawili mnie przy lizjerze lasu, na której końcu stała całkiem solidna ambona. Usiadłam na ambonie i zlustrowałam przez lornetkę przedpole - z lewej strony miałam marną oziminę z łysymi, wymokniętymi plackami, z prawej poletko młodego owsa. Siedzę sobie cichutko, komary żrą, ale co tam - rogacz ważniejszy!
Nagle, kątem oka spostrzegłam jakąś rudą, poruszającą się plamę. Patrzę przez lornetkę - lis suka, z obessanymi sutkami wiszącymi prawie do ziemi pęchci za myszami. Rogacza nie widać, nuda, zachciało mi się żartów, jakoś, że dziwnym trafem Św. Hubert obdarzył mnie zdolnością naśladowania głosów zwierząt!
Zaczęłam kniazić jak ranny zając - lisica poderwała głowę - rozejrzała się i pomknęła do lasu, który był za amboną. Myślę - pewnie mi nie wyszło i tylko ją spłoszyłam. Po jakimś czasie odniosłam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy!
Odwracam głowę i widzę tę samą lisicą wspiętą przednimi łapkami o dolny szczebel drabiny i patrzącą w górę z niemym pytaniem w ślepiach - jak ten zając tam wlazł?
Komentarze opinie