
Mieszkaliśmy kiedyś w okolicach Warszawy w domu leżącym na skraju dawnego przypałacowego parku. Park był całkowicie zapuszczony, stare drzewa wycięte lub powalone przez wiatry, a dołem gęsty podszyt liściasty. W parku tym żyło mrowie wszelorakiego ptactwa, a w jednej dziupli miały stałą siedzibę puszczyki. Nie raz, na wiosnę, obserwowałam siedzące na gałęzi, przytulone do pnia puchate, popiskujące szare kulki. Niestety, snuły się też tam wiejskie kocury, a lisy miały swoje szlaki.
Jak zapewne wszystkim wiadomo, pisklęta puszczyków nie lęgną się równocześnie, gdyż pani puszczykowa znosi jajka w odstępach kilku, a nawet kilkunastodniowych. Pewnego roku, późna wiosna, mąż przyniósł do domu taką małą puchatą kulkę, znalezioną na ziemi.
Mimo iż przez cały dzień obserwował piszczącego pisklaka, ani razu rodzice się nim nie zainteresowali, a nocy najpewniej by nie przeżył, ginąc w pazurach drapieżnika. Oczywiście szybko sprokurowaliśmy maluchowi obszerną klatkę, umieszczając ją a piwnicy, aby miał spokój. Do karmienia, mąż przynosił go na palcu i sadzał na przygotowanej żerdce, a ja karmiłam kawałeczkami mięsa na zmianę z ugotowanym jajkiem. Przy karmieniu zamykał ogromne złote oczy i szeroko otwierał dziób, czekając na kolejny kąsek.
Nazwałam go Mateusz i po pewnym czasie zaczął reagować na swoje imię. Uwielbiał być drapany za uszami i po głowie, a kiedy się nad nim pochylałam, usiłował „czesać” mi włosy. Mateusz rósł i piękniał z tygodnia na tydzień, aż pewnej letniej nocy, jakimś cudem, wydostał się z klatki i przez otwarte okienko poleciał w świat. Pomyślałam – wybrałeś wolność, obyś sobie poradził!
Kolejnej wiosny, na wysokiej topoli rosnącej naprzeciw domu odezwał się wieczorem puszczyk. Wyszłam przed dom i zawołałam – Mateusz, a on mi odpowiedział głośnym nawoływaniem, aż nadleciał mi prawie nad głowę!
Tak było kilkanaście wieczorów z rzędu, aż wreszcie znalazł sobie towarzyszkę, ale jeszcze w lecie, od czasu do czasu przylatywał na wieczorne pogwarki!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Nie wiedząc kto to napisał, czytałem z ciekawością, bo sam będąc jeszcze chłopcem pojmałem młodą kawkę, która miała uszkodzone skrzydło. Wyleczyłem ją, nauczyłem latać i ciągle fruwała za mną, gdzie ja, tam ona. Wieśniacy dziwili się temu, bo dla nich to co nie jest pożyteczne, nie warte zachodu... Było lato, pewnego dnia kawka znikła. Z grupą kolegów szukaliśmy parę dni i nic. Wybraliśmy się , jak to wiejskie urwisy do sąsiada na czereśnie, jakież moje zdziwienie było, gdy nieżywą kawkę znalazłem wiszącą na tej czereśni, jej właścicielka przechodząc koło mojego domu, widząc kawkę złapała ją i powiesiła na czereśni. Odwet był straszny ! Nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że dziś po latach, widząc kawki na ulicy, szukam swojej... Dziękuje Aniu, za taki powrót do dawnych lat, bo to tak, jakby to było dziś.