
Cietrzewie toki słyszałam i oglądałam wiele razy – w większości na myszynieckich bagnach, ale jakoś Bór nie zdarzył! Wreszcie, jednego roku, wybrałam się na proszone cietrzewie w kieleckie. Rano, przed świtem, miejscowy strażnik zaprowadził mnie do budki zrobionej na skraju brzozowego młodnika, przylegającego do śródleśnej łączki.
Budka była zrobiona bardzo sprytnie, bo kilka młodych brzózek związano u góry, między nie powtykano w ziemie świeże gałązki, a w środku była mała ławeczka, na której zasiadłam, czekając na toki.
Ledwo zaczęło świtać, gdy pierwszy trubadur się pojawił i rozpoczął tańce, ale . . . na przeciwległym krańcu łąki – jakieś 80 m ode mnie.
Na strzał za daleko, więc zaczęłam wabić, bulgocąc i czuszykając ile sił! Wzbudziłam tym na tyle jego zainteresowanie, że . . . zerwał się i z furkotem przyleciał i usiadł na wysokiej sośnie, prawie nad moją głową!
Kręcił główką i to jednym, to drugim okiem zerkał na budkę, szukając przeciwnika! Na chwilę przerwałam wabienie, żeby go nie spłoszyć, więc spokojnie, po chwili spłynął na łąkę, ale już bliżej i powrócił do godowych podrygów i pieśni.
Na ścianie wisi piękny medalion z popiersiem i wspaniale zakręconą lirą!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie