Zadzwonił kiedyś do mnie kolega i mówi – Anka, chodzi za mną rosół z gołębia – może byśmy pojechali na grzywacze? Dwa razy nie musiał powtarzać – następnego dnia po pracy – w samochód i hajda. Do obwodu blisko raptem 40 km, więc nie było problemu. Teren przecinała niewielka rzeczka a wzdłuż niej rosły stare olchy i topole, na których lubiły przesiadywać gołębie. Zostawiliśmy samochód na szosie, przy mostku i w drogę wzdłuż rzeczki – po obu jej stronach. Rzeczywiście, grzywacze były, ale jakieś takie wybystrzone, że zrywały się o wiele za daleko na strzał. Wreszcie udało mi się jednego pozyskać, ale kolega stwierdził, że jeden na dwoje – przy mało. Idziemy dalej, słyszę po jego stronie łopot, strzał i widzę przez gałęzie spadającego ptaka, który wpadł w kępę trawy. Przeskoczyłam rzeczkę, podchodzę, a z owej kępy zrywa się . . . kura bażanta! Chłopie – zwariowałeś – bażanta od gołębia nie odróżniasz? A on podchodzi do tej kępy i . . . podnosi pięknego, wypasionego grzywacza, który spadł biednej kurze wprost na łeb! Rosół był bardzo smaczny!
Komentarze opinie