
20-go października ze trzydzieści lat temu wypadała niedziela. Oczywiście – polowanie, tym razem na bażanty, ale . . . imieniny Ireny - mojej Mamy. Jak to pogodzić? Postanowiłam, że pojadę na dwie trzy godziny, strzelę koguta, polowania nie opuszczę, a i prezent dla Mamy jak malowany!
Tak też i zrobiłam. Polowanie odbywało się w podwarszawskim zagłębiu sadowniczym. Po godzinie deptania trafiłam na koguty, udało się – jest prezent! Wytłumaczyłam kolegom, dlaczego muszę wracać, spakowałam manatki i ruszyłam do domu.
Polna droga, równiutka jak stół (oby nasze szosy tak wyglądały), prowadziła po czymś w rodzaju grobli, a po niżej po obu stronach rozciągały się sady ciężkie od owoców. Jak każdy myśliwy, patrzyłam na drogę, ale kątem oka, z przyzwyczajenia lustrowałam po bokach okolice.
Wtem, wśród gałęzi zauważyłam leżącego rogacza. Zwolniłam, a potem zatrzymałam maluszka, którym wtedy jeździłam, lornetka zawsze leżała obok, na podorędziu, patrzę – wstał i oczom nie wierzę – stary szydlarz!
Niewiele myśląc, przeczołgałam się na prawe siedzenie, powolutku wysiadłam, wyciągnęłam zza siedzenia sztucer (też zawsze był w samochodzie – a nuż), szybko się złożyłam – bach – został!
Kiedy go podniosłam, okazało się, że . . . szydło, ale tylko jedno, bo na drugim możdżeniu – mini guziczek.
Tak oto usunęłam z łowiska potencjalnego mordercę współbraci!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie