Miałam znajomego, świetnego myśliwego, zagorzałego starego kawalera, dla którego poza polowaniem nic nie istniało. W wolnych chwilach pielęgnował i pieścił broń, jakby to była najpiękniejsza kobieta!
Był już dobrze po trzydziestce, no i wpadł! Pewna panienka tak się zainteresowała jego hobby, że zaczęła z nim jeździć na polowania. Potrafiła nocować w stogu siana, gdzie on czatował na dzika, brodzić po pas w bagnie za kaczkami, wpatrzona w niego znosiła chmary komarów i much i wszelkie niedogodności, aby tylko spędzać z nim każdą wolną chwilę!
Trwało to ze dwa lata, aż wreszcie - bomba - przychodzi zaproszenie na ślub! Uroczystość była wspaniała - panna młoda w białych tiulach, mimo że w kościele zęby nam szczękały z zimna, pan młody we fraku, choć na co dzień chodził - delikatnie mówiąc - dość niedbale ubrany, ale czegóż się nie robi dla takiej niesamowitej dziewczyny, co tak pokochała łowiectwo.
Minęło parę miesięcy i widzimy, że kolega bywa coraz rzadszym gościem w Związku, mimo że co czwartek na brydżyku tam bywał. Coraz smutniejszy, na polowaniach mało go widać, a jej wcale. Wreszcie zapytany co się dzieje, może chory, odpowiedział z ponurą miną - wiecie, moja żona nie lubi jak zbyt często wyjeżdżam!
Tak to właśnie jest... Ja się uchowałem w kawalerskim stanie ;)