
Pojechaliśmy na sylwestra i noworoczne polowanie w kurpiowskie lasy. Kwatera była w opuszczonej leśniczówce, wyposażonej w kilka krzeseł, łóżek i jakiś stół. Po przyjeździe okazało się, że mebli żadnych nie ma, bo nadleśnictwu były potrzebne do kwatery dla robotników!
No cóż, trzeba sobie jakoś radzić. Spać ostatecznie można na podłodze w śpiworach, za krzesła posłużyły pieńki nagromadzone na opał, ale co ze stołem? Siedzieliśmy w kuchni przy rozpalonym piecu kuchennym i wpadłam na pomysł, aby zdjąć drzwi do sąsiedniego pokoju – wionęło chłodem, ale po oparciu na kolejnych pniakach i przykryciu papierowymi serwetkami – stół był jak złoto.
Było nas sześcioro – czworo myśliwych, jedna „tropicielka” i podkładacz z dwoma młodymi welschami.
Zasiedliśmy do kolacji z przywiezionych wiktuałów / nawet przywiozłam bigos! / i tak na myśliwskich pogwarkach czas zszedł prawie do północy.
Rozglądamy się za szampanem na Noworoczny toast a tu – okazuje się – został w samochodzie, bo kolega chciał „żeby się dobrze schłodził”. I rzeczywiście, jako że na dworze mróz był trzaskający – schłodził się na . . .bryłę lodu! Szybkie rozmrażanie i – korek strzelił, a połowa zawartości butelki wylądowała – na mnie!
Przebrałam się prędko i poszliśmy przed leśniczówkę, aby z czterech luf oddać salut Noworoczny, a podkładacz oddał salut z korka drugiej butelki i znów mnie skąpał! Spanie w śpiworach na podłodze, szybkie śniadanie i hajda w las! Niestety, śniegu było mało, więc i tropy słabo widoczne i pędzenia braliśmy na chybił trafił – a nuż będą dziki, bo one były w planie.
Mioty braliśmy niewielkie, obstawiając z trzech stron po jednym myśliwym, a czwarty, razem z podkładaczem, pędził. Do południa pusto, cicho, jakby las też odpoczywał po sylwestrze i wreszcie – słyszę upragniony gon. Stałam na szerokiej drodze, mając przed sobą rzadki, stary las i gdzieniegdzie jakiś krzaczek, a za sobą gęsty świerkowy młodnik. Aczkolwiek gon szedł w inna stronę, na przeciwległą linie, ale nagle, dostrzegłam przemykającą wśród starodrzewia czarną sylwetkę sporego pojedynka.
Adrenalina buchnęła, ale spokojnie wypuściłam go na drogę, strzał i dzik potknąwszy się zarył gwizdem w ziemię i wpadł w młodnik. Poczekałam spokojnie, będąc pewna strzału, aż „napisze testament”. Nadeszli koledzy i mówią – puścimy psy, niech się uczą dochodzić i pokażą gdzie leży. Na miejscu strzału farby było nie wiele widać na suchych liściach, ale zestrzał znalazłam.
Psy poszły, szczeknęły kilka razy i wróciły. Koledzy stwierdzili – dostał „na puste” - będzie żył. Prosiłam, żeby obejść młodnik i chociaż sprawdzić, czy z niego wyszedł, ale „siła złego na jednego”, uznali, że szkoda czasu, Anka pudlarz i kąpiel w szampanie nie pomogła. Niestety – za kilka miesięcy kolega polujący w tym rejonie na rogacze znalazł rozwleczone kości i całkiem spory, ale pogryziony przez lisy oręż.
I to była nauczka dla mnie i przestroga dla innych – postrzałka trzeba szukać do skutku!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie