
Kiedyś, w zimie dopadło mnie przeziębienie - z nosa cieknie jak z kranu, głowa pęka, kaszlę jak stara łania, tyle, że bez gorączki, ale ja tak mam, że nie gorączkuję - a tu wieczorem dzwoni szef: pani Aniu, mam jutro oficjalnego gościa na bażanty na Mrokowie - musi pani to zorganizować!
Co było robić - ubrałam się ciepło, bo mróz i śniegu kupa, i jedziemy. Na dużym kompleksie spuszczonych i porośniętych trzcinami stawów, zawsze było sporo kogutów. Idziemy - jeden, drugi, trzeci staw- cholera nic. Szef patrzy krzywo, gość jeszcze gorzej.
Doszłam do wniosku, że przeniosły się do sąsiedniego, niskiego, gęstego sosnowego młodnika.
Podeszliśmy i ja jak taran, tyłem wpakowałam się w młodnik, prawie na czworakach, bo przodem gałęzie drapały po twarzy. Słyszę starzały - myślę, jest ok.
Wylazłam na drugim końcu, spocona jak mysz. Śnieg miałam w kapturze, za kołnierzem, nawet w kieszeniach i butach, ale myśliwi zadowoleni. Otrzepałam się jako tako - wracamy - a ja czuję, że po przeziębieniu ani śladu.
Po przyjeździe do domu, gorącej kąpieli i "herbatce z prądem" wstałam następnego dnia jak nowo narodzona.
Ale to były zwykłe wirusy, a nie te obecne mutanty!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie