
Kiedyś byłam na polowaniu zimowym w kurpiowskich lasach. Ponieważ nie dysponowałam jeszcze własnym samochodem, namówiłam kuzyna na wyjazd, załatwiając mu zaproszenie. Polowanie mieszane - jeleń, dzik, sarna, lis.
Pierwsze pędzenie zaczęło się na skraju lasu, a naganka miała iść od wsi, którą dzieliły od lasu rozległe łąki - zawsze tak zaczynali - pędzać lisy wracające z grabieży w kurnikach. Naganiacze to był ojciec i jego . . . 12! synów (przyznawał, że 6-ciu na pewno jego). Rzeczywiście - padło chyba ze trzy lisy, więcej uszło z życiem!
W jednym z kolejnych pędzeń kuzyn strzelił byka - reszty pokotu nie pamiętam, nie ma to znaczenia dla niniejszej opowiastki.
Po przywiezieniu byka na kwaterę kuzyn - stary myśliwy - zabiera się do patroszenia, ale widzę, że jakoś koślawo mu idzie! Zrzuciłam kożuch, wyjęłam składany kozik, z którym nigdy się nie rozstawałam, odsunęłam kuzyna na bok i zabrałam się do roboty. Reszta - wytrawni myśliwi - stoją i patrzą!
Wszystko było dobrze do momentu wyciągania przełyku z tchawicą. Niby podcięłam od góry, ale byk był cholernie głęboki, więc nie mogłam jedną ręką sięgnąć. Mówię - trzymajcie mnie za nogi, bo sama nie wyciągnę - i jak w tym wierszyku o dziadku i rzepce - wreszcie się udało!
Nie powiem, żeby starym Nemrodom nie było potem trochę wstyd!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie