Reklama

Zmagania stażysty cz.2

Czas płynął, w końcu przyszedł do mnie list z ZO PZŁ, uuuaaachh... Siadam przy biurku, obracam list w dłoniach - emocje jak na grzybobraniu... "łan kozie det" - pomyślałem jak starzy górale - otwieram...

"...Z dniem 4. 11. 2013 r. wpisał kol. do rejestru stażystów - blahblahblah - ... w związku z powyższym zapraszamy do naszego biura celem odebrania dzienniczka stażysty i uregulowania ubezpieczenia NNW i OC..."

"Tak więc zaczęło się"... pomyślałem, a tu jebudup telefon od prezesa..., odbieram rozanielony - "co dobrego słychać Panie Prezesie, w czym mogę pomóc?". A tu Pan Prezes mi mówi, że będzie uroczystość 65-lecia koła i nadanie sztandaru, i żeby mnie nie daj Bóg jakimś cudem, zbiegiem okoliczności, ani innym kataklizmem na tym wydarzeniu nie zabrakło. 

Zapytałem więc, jak się odziać, i ze szczerą ulgą odetchnąłem, gdy usłyszałem "zwykły garnitur wystarczy". Ufff, przecież ja jeszcze nie mam żadnych eleganckich ciuchów w stylu myśliwskim, bo do tej pory ich nie potrzebowałem. I tak mi nagle przyszło do głowy, żeby zapytać, kiedy i gdzie ta uroczystość, bo może warto sprawdzić sobie dojazd w krzywej czasu i w ogóle obmyślić logistykę, bo akurat auto nieszczęśliwie na warsztacie, a na wsi nie ma tramwajów, ani autobusów w każdym kierunku co 10 minut...

I usłyszałem pamiętne: "Jak to kiedy? Jutro o 17,00!"

Łomatkoboskokamionkosko! Chwała Niebiesiem, że mam w szafie garniak, w którym wyglądam jak James Bond na dopingu. Łał..., ale fart..., tylko zakupić buty, bo te akurat po ostatniej imprezie tanecznej zwyczajnie mi się rozpadły - cóż, tak to jest jak się człowiek zaopatruje na przecenach - pomyślałem w duchu; spojrzałem na zegarek, i "wio" do sklepu. Wyszedłem tuż przed zamknięciem z parą ślicznych skórzanych półbutów męskich w barwie jesiennego głębokiego brązu, i galopuję na tramwaj do domu...

Wpadam jak bomba w komin - moja Pani mnie fachowo zlustrowała i wycedziła ciche: "brązowe są...". Ja na to: no tak, czarne były nie do przyjęcia! Jedne z jakimiś frędzlami, drugie z jakimiś okuciami jak na "czarną mszę", a cholera się wybieram na normalną dla ludzi, a trzecie z "kaczorami", do których mogliby koledzy zacząć walić ze śrutówek, stąd więc klasyczny kształt i brąz właśnie...

Moja Pani ze stoicyzmem i patrząc mi głęboko w oczy: masz srebrno-stalowy garnitur, czarny pasek ze srebrną klamrą, czarną koszulę i srebrny krawat... Ja: No i... Ona: hmmm, wyjmij go z szafy, to zobaczymy; może nie będzie greckiej tragedii...

To ja trrrach w szafę i po krótkiej szamotaninie stałem z wyszczerzoną klawiaturą, trzymając w ręku niebieską "prezerwatywę" z moim boskim odzieniem... zzziiiiiiiiippppppppp... suwak w dół... chap za wieszak... bach w marynarkę i... za mała!

Qrrrva mać!!! Jak to! Gdzie? Kiedy? Jak? I bez mojej zgody? Moja Pani tylko łypnęła okiem i pod nosem wycedziła: rzuciłeś palenie 4 lata temu - średnio tyłeś; oj! przepraszam..., "nabierałeś masy" 8 kg rocznie, co daje dziś 32 kg, wyciągasz ciuchy sprzed 4 lat i jesteś zdziwiony, że nie tak sobie wymarzyłeś?

Zamurowało mnie..., nie wiedziałem, czy coś tam palnąć, by odbić piłeczkę, ale bym skłamał, bo moja Pani ma wszystko co kobieta mieć powinna, więc zacząłem łypać okiem na odstającą w części brzusznej marynarkę... Nie no..., jak się ruszę, to wybuchnę, a z moim szczęściem guzik, który wystrzeli w przód pewnie trafi księdzu do gardła i jeszcze zadławi biedaka. 

Ale ale..., rozwiałem ręką tą wizję jak z Jasia Fasoli i złapałem za spodnie... uuuachchahcha... spodnie zawsze leżały jak na zawodowym tancerzu... eehhh.. cóścik... ciężko... no nie... nawet tyłka nie zapakowałem, i pomyślałem, że nie zapnę się nawet jak miałbym do pomocy łyżkę do opon...
katastrofa...
Hiroshima...
Czernobyl...
mecz Reprezentacji...
jasna dupa w ciemnym lesie... Co to będzie???

Pomyślałem sobie, "no trudno", damy radę, pojadę rano do przybytku zwanego Maximusem (wielkie hale mody pod Warszawą) i nabędę drogą kupna nowy garnitur metodą "na wariata", no i pęknie parę stówek... No dobra... nastawiam budzik w telefonie i idę lulu...

Otwieram oko... dziesiąta z minutami - ehhhe, mogę jeszcze pospać godzinkę do dziewiątej.. zaraz! Dziesiąta?!?!? Trach na nogi... moja Pani uprzedziła moje pytanie: "a naładowałeś telefon, bo Ci mrygał...". Walnąłem się w łeb, bo właśnie sobie przypomniałem, co miałem zrobić zanim się położyłem... Ciach za dżinsy, skarpetki, koszulka już byle jaka, kurtka... przed wyjściem telefon do siostry z zapytaniem o pożyczenie auta w sprawie "życia lub śmierci"...

Jakieś 50 minut potem byłem już we wcześniej wspomnianym „oszołomie z ciuchami” i latałem od stoiska do stoiska... a ten garnitur raczej za świecący – jak na rewię na lodzie. A to znowu Pan od razu w drzwiach „na Pana nic nie mamy” – patrzę na szyld: „ekskluzywna bielizna damska”. Faktycznie..., mogę się nie wbić w te stringi z wystawy, a gorset to już w ogóle czarno widzę... – lecę dalej..., garnitury – wpadam i pytam o jakieś odcienie zieleni albo brązu – pomyślałem, że i tak muszę mieć coś, co będzie pasować i na następne okazje myśliwskie, więc dlaczego by nie pod stosowny kolor coś sobie strzelić – luuudzie... Żeby znaleźć coś na moją dup..., hę.., to znaczy... sylwetkę, latałem dwie i pół godziny jak elektron po czterech wielkich halach, ale w końcu z wieeelkim trudem dopadłem samochodu uzbrojony w marynarkę (do dziś nie wiem czy to brąz, czy oliwkowy - zależy od światła) i równie niezidentyfikowane spodnie a’la sztruks...

Pikuję do domu..., chciałem kupić również koszulę, ale po pół godziny latania i słuchania „A gdzie ma Pan szyję?” i „nie mamy kołnierzyków powyżej 44”... Wyjeżdżam na trasę, a tu auta „nos w nos”... Nie no... turlam się, ale jak rany, mój św. pamięci żółw był szybszy od tego konduktu, a jeszcze wpaść do domu po buty i taką raczej wysłużoną kraciastą koszulę FjallRaven (akurat niechcący myśliwską) która mam nadzieję była czysta...

Jadę... wlokę się niemiłosiernie – patrzę na zegarek – już dobrze po obiedzie, a ja jeszcze przed śniadaniem... Wpadam do domu za dwadzieścia czwarta – mówię do mojej zdecydowanie lepszej połowy, że się wyrobię na siedemnastą, bo nadrobię na obwodnicy – wkładam więc na siebie ciuchy – patrzę...hmmm, jeszcze raz patrzę... Spojrzałbym trzeci raz, ale nie miałem czasu...
Po minie mojej Pani wiedziałem, że wyglądam dobrze..., a nawet nieźle...

Jebut w samochód siory i gazu... Przejechałem może 10 km przez miasto i... klops... To co było przy wjeździe do Warszawy, to pikuś w porównaniu z tym, co się działo przy wyjeździe... Jezus-Maria-Józef-Mojżesz... Nawet mi się zdawało, że wyprzedził mnie pędzący poboczem jeż, ale wziąłem to za majak po wdychaniu spalin przez tyle czasu...

Dojechałem do rodziców dwadzieścia po piątej zamawiając u mamy kubek bulionu na zawiązany na supeł z głodu i nerwów żołądek – machając ręką, że nie zdążyłem na mszę, ale pomyślałem, że wchodząc z takim spóźnieniem mogę się narazić na gromy, wolałem poczekać na koniec części „kościelnej” i przemknąć się chyłkiem z wszystkimi na salę, gdzie miała odbyć się reszta obchodów...

I siup... wszedłem... Stanąłem w holu, żeby wyłapać prezesa, co by przeprosić za spóźnienie i wypytać „jak i gdzie”... okazało się, że moim opiekunem stażu ma być troszkę dalszy sąsiad moich rodziców, więc ucieszyłem się jak diabli, bo wiedziałem, że to fajny „życiowy” facet, co powie mi co i jak, a nie mi zmywał głowy za jakąś niewiedzę, co u każdego adepta zdarzyć się może... a nawet musi...

Chwilę zajęło usadzenie naszej trójki w dogodnym miejscu (ja i mój opiekun z małżonką).
Siedzimy. Opiekun przedstawia mnie najbliższym gościom zza stołu i zaczynają się oficjalne czytania z historii naszego koła – o połowie nie miałem pojęcia, więc wyszło mi na dobre.
Uroczyście wmaszerował poczet z wielkim sztandarem – od razu odżyły wspomnienia z podstawówki, gdzie na każdym oficjalnym apelu wchodził poczet ze sztandarem, tyle, że z doboszem walącym w werbel z większą lub mniejszą praktyką i słuchem muzycznym. 

Tutaj dobosza zastąpił zespół trębaczy sygnałowych, którzy po części owych oficjalnych czytań, przybijania gwoździ okucia sztandarowego, dali koncert sygnałów łowieckich wraz z poszczególnymi zwierzętami na pokocie – a zrobili to w taki sposób, że od razu wszyscy się rozluźnili i wprawili w nastrój do świętowania. Potem bal się rozkręcił niczym wesele, tylko bez pary młodej i konkursów z balonikami. 

Oryginalny wodzirej z zespołem zabawiał nas jak mógł, a ponieważ sam prezes kazał mi się „starać”, więc po degustacji nalewek popełniłem wraz z zespołem legendarną już piosenkę imprezową grupy „Fanatic - Czarownica” (dla tych co nie gustują w dicho – to jest to „rzeki przepłynąłem, góry pokonałem”), a ponieważ publika mnie polubiła, za jakieś dwie godzinki dane mi było zaśpiewać „Dżem – Wehikuł czasu”, czym podobno podbiłem kilka serc – niestety męskich... Oczywiście nie można pominąć kuchni myśliwskiej, stołu z wędlinami z dziczyzny i dwóch pieczonych saren faszerowanych kaszą gryczaną, które wjechały na wózkach na środek sali - będę pamiętał ten smak do grobowej deski... Oby w moim życiu było więcej takich imprez; nikt się z nikim nie pokłócił, wytańczyłem się, wyśmiałem, wyśpiewałem...

We wtorek miałem czas, by w środku dnia „skoczyć” do Siedlec, by odebrać rzeczony dzienniczek stażysty, uiścić opłatę za ubezpieczenie i nabyć drogą kupna podręczniki, których cena ma być odliczona od całkowitej ceny kursu...

Wszedłem wyprostowany jak David Beckham (w wersji krótko ostrzyżonej), podszedłem do kontuaru sekretarza, wydukałem o co mi się rozchodzi, a człowiek zaczął mi kompletować podręczniki, wyciągać listy do podpisu itd.

Wnętrze – choć to samo, co poprzednio – wyglądało dużo schludniej, a żaden z Panów za biurkiem nie palił – widać poprzednia sytuacja była marginalna, lub spowodowana brakiem czasu ze względu na nawał roboty... Załatwiłem sprawy, zapłaciłem należność i ruszyłem w podróż powrotną, albowiem czekała mnie jeszcze dalsza praca.

Wszystkim podróżującym polecam jednak pociąg, pomimo gangu gołębi kradnących kanapki i „już nie tej młodzieży” pociąg jest mniej upierdliwym środkiem transportu – siadasz sobie z pismem, książką lub różańcem nawet, i nie myślisz „co ten palant przed Tobą wymyśli”, a ponieważ droga Warszawa-Siedlce, choć płaska, do dość wąska i prędkość konwoju ustala lider, a reszta musi się dopasować... a, że co trzeci Polak musi być wszędzie pierwszy – jak rany, żałowałem, że nie mam rejestratora... włos się jeży...

Reasumując: poznałem kogo trzeba, mam dzienniczek i ubezpieczenie i gotów do akcji czekam na telefon...
pozdrawiam, Darz Bór...
c.d.n.

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Irion 2013-12-01 14:32:26

    Czy ja to mogę sobie na kompa ściągnąć? Bo czasem miałbym ochotę przeczytać to sobie w miejscu, gdzie brak netu. Po prostu najbardziej odstresowujący kawałek, jaki od dawna widziałem. I obiecuję, że - jeśli komuś pokażę - zawsze poinformuję o autorze dzieła.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Irion 2013-11-21 19:39:44

    Noooo! Już dawno nie miałem takiej zabawy. Ja też, jako stażysta przeżyłem sześćdziesięcio pięcio lecie mojego Koła, z nadaniem sztandaru i wspaniałą imprezą, więc wiem, o czym piszesz. A pisz Kolego jak najwięcej, bo świetnie się czyta. Pozdrawiam Darz Bór :)

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    golob11103 2013-11-19 14:55:25

    Panie dante,czy trudno było się dostać na staż ? Nie mam nikogo z rodziny kto by polował a również staram się o staż tyle,że pomagają mi mysliwi z mojej miejscowości,choć czarno to widzę, ale nie dam za wygraną. Jak to jest więc u Pana ?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do